czwartek, 9 stycznia 2025

Saluzzo II, czyli reszta miasteczka (sobota, 27 lipca 2024)

 


Kiedy ponownie znaleźliśmy się na uliczce zwanej la salita al castello, na jakiejś dziwnej zasadzie pomyślałem, że po przejściu jakichś stu metrów dotrzemy do jej końca, a zarazem do kresu miasteczka. Okazało się jednak wkrótce, że posiada ona przecznice, a owe przecznice odkryją przed nami bardzo ciekawe obiekty. Jednym z nich był kościół świętego Jana z 1325 r. zbudowany w stylu gotyckim. Może już zauważyliście, że kiedykolwiek widzę we Włoszech budynek gotycki, od razu przychodzi mi na myśl Robert Makłowicz, który w jednym ze swoich dawnych programów wygłosił zdanie, że gotyk właściwie Italię ominął. Ponieważ nigdy go nie odwołał, zawsze przy takich okazjach mam ochotę do tegoż odwołania swojej błędnej opinii wezwać. Na szczęście zaraz potem o tym zapominam, więc pan Robert może spać spokojnie. 

Kościół był otwarty więc obejrzeliśmy jego wnętrze. Mówiąc szczerze, przydałby się jakiś generalny remont pod nadzorem konserwatora zabytków, a może lepiej przeprowadzony przez grupę profesjonalnych konserwatorów. Boczne wyjście prowadziło natomiast na pięknie nasłoneczniony wirydarz. Budynki do niego przylegające, obok samego kościoła oczywiście, były niegdyś klasztorem dominikanów. Obecnie jednak zauważyliśmy stojące w podcieniach i we wnętrzu przynajmniej parteru stoły z zastawą, co wskazywało na to, że obecnie znajduje się tam restauracja. Ktoś z nas przytomnie a dowcipnie rzucił, że w tym kompleksie budynków usługi też są kompleksowe -- po ślubie w kościele, państwo młodzi i ich goście od razu przechodzą do restauracji na wesele i mają problem transportu z głowy. Nie mieliśmy jednak okazji zweryfikować naszego przypuszczenia. 

Następnie udaliśmy się przecznicą, przy której stoi kościół św. Jana, dalej. Ponieważ Saluzzo leży na wzgórzu, ulice biegną albo prosto z góry na dół (lub odwrotnie, jak kto woli), albo owo wzgórze trawersują. My właśnie trawersowaliśmy podziwiając urocze kamienice miasteczka. 

W ten sposób doszliśmy m.in. do Casa Cavassa, renesansowego pałacyku, jaki markiz Lodovico II podarował swojemu namiestnikowi (vicario generale) Gaetano Cavassie, nominowanemu na to stanowisko w 1464. Cały budynek zdobi powtarzane osobliwe motto rodu Cavassa: "DROIT QUOY QUIL SOIT", co można przetłumaczyć jako "Prawo, czymkolwiek jest". Jak łatwo zauważyć, jest to fraza francuska, co wskazuje na kulturalne wpływy potężnego sąsiada Piemontu. Dziś mieści się tam miejskie muzeum, ale nie mieliśmy w planie jego zwiedzania. Z tego, co można zobaczyć w internecie, jest chyba czego żałować, bo wnętrza i ich wystrój (m.in. obrazy) wyglądają na oryginalne, w przeciwieństwie do Muzeum kultury rycerskiej na zamku. Trudno, nie można mieć wszystkiego. 

Saluzzo generalnie jest bardzo typowym włoskim miasteczkiem, pełnym wąskich uliczek i starych, niestety najczęściej zaniedbanych, kamienic, a raczej kamieniczek, ponieważ ich rozmiary wydają się proporcjonalne w stosunku do wielkości samej miejscowości. 

Trawersując wzgórze, na którym jest położone, tym razem w kierunku przeciwnym i posuwając się w dół, doszliśmy do Palazzo del Gesuiti, czyli do dawnego kolegium jezuickiego z 1462 r., które obecnie gości urząd gminy (Comune di Saluzzo). Napisałem "gminy", choć równie dobrze mógłbym napisać "miasta" (ratusz), bo włoski rzeczownik "comune" owszem, znaczy "gmina", ale nie chodzi tu o terytorialną jednostkę administracyjną, jak np. w systemie polskim, tylko generalnie "wspólnotę" (ang. community), a więc również "miasto" lub "wieś" w sensie "wspólnota miejska/wiejska". 

Ratusz w Saluzzo nie robi zbyt imponującego wrażenia, będąc raczej prostą kamienicą z czerwonej cegły. Ktoś, kto się nie orientuje, że to budynek renesansowy, mógłby go równie dobrze wziąć za pruski urząd pocztowy z XIX wieku. Wskazówką, że jednak nie jest to wytwór niemieckiej myśli architektonicznej, powinien być jednak ozdobny portal wokół drzwi wejściowych. 

Ruszyliśmy dalej Via Macalle, żeby potem skręcić w lewo i znowu kluczyć wąskimi uliczkami, które charakteryzowała jedna ważna cecha, o której do tej pory nie wspomniałem. Otóż na całej trasie naszego spaceru od zamku do centrum, nie spotkaliśmy ani jednego człowieka na ulicy! Nie tylko nie było żadnych turystów, ale również miejscowych! Czy ucinali sobie południową drzemkę, czy wszyscy byli akurat pilnie zajęci pracą, tego nie wiemy do dziś, natomiast faktem pozostawało, że miasteczko wyglądało na wymarłe, co wywoływało na nas dość dziwne wrażenie. A przecież jakieś życie się w Saluzzo toczy, skoro na jednej z zapyziałych kamieniczek ktoś umieścił szyld reklamujący studio jogi! 

Wędrując dalej dotarliśmy do placu z barokowym kościołem. Później doczytałem, że był to pierwotnie obiekt jak najbardziej katolicki, założony przez zakon augustianów. Później przeszedł różne koleje losu, by całkiem niedawno stać się za zgodą katolickich władz kościelnych, siedzibą parafii prawosławnej. Właśnie napis informujący, że jest tenże kościół p.w. św. Mikołaja jest rumuńską cerkwią prawosławną, początkowo wprawił mnie w osłupienie. Oto siedemnastotysięczne Saluzzo posiada mniejszość rumuńską na tyle liczną by stanowić parafię. Nie, nie dziwi mnie wcale obecność rumuńskiej diaspory we Włoszech, ale w małym piemonckim miasteczku, które robi wrażenie wymarłego? 

Kiedy jednak po przejściu kolejnym wąskim zaułkiem z bielizną suszącą się na sznurach między kamienicami, a więc nad uliczką, ergo nad naszymi głowami, gdzie na rogu z inną uliczką zobaczyliśmy przeuroczy i przez nikogo nie pilnowany punkt darmowej wymiany książek, dotarliśmy na duży rynek, będący głównym placem miasteczka, wrażenie powszechnej martwoty musiało ustąpić. 

We Włoszech place, które w Polsce często nazywamy z niemiecka rynkami (niem. Ring), nadal pełnią rolę miejsc wymiany handlowej. Nie chodzi mi tylko o sklepy dookoła, ale o stragany lub vany, z których sprzedaje się praktycznie wszystko -- warzywa, ale też ubrania i in. towary. Naszą uwagę przyciągnęła późnogotycka katedra pw. Wniebozięcia NMP, której wybudowanie pod koniec XV w. (oddano do użytku w 1501) pozbawiło kościół św. Jana, w którym byliśmy pół godziny wcześniej, roli głównej świątyni miasta i całego markizatu. Weszliśmy na moment do środka, który zachował gotycki charakter oprócz ołtarza, który był, jak łatwo się domyślić, barokowy. Przyznam jednak, że jak na miasteczko, które jeszcze niedawno uważałem za co najmniej śnięte, Saluzzo duomo ma imponujące. 

To, o czym w tym momencie najbardziej marzyliśmy, była solidna porcja lodów. Przez całą drogę z zamku w dół wypatrywaliśmy jakiejś otwartej gelaterii, ale na próżno. Na szczęście przy Via Lodovico II, która jest na tyle szeroka, że wziąłem ją za rynek (m.in. z powodu straganów), znaleźliśmy sympatyczną lodziarnio-cukiernię, gdzie uraczyliśmy się tym, co przyniosło nam ulgę po wędrówce w upale. 

Wracając na parking przed zamkiem obraliśmy inną drogę. Już nie szliśmy zygzakiem uliczkami trawersującymi wzgórze, ale drogą prowadzącą stromo pod górę. Owszem, nie była to ciągle ta sama ulica, bo ze dwa razy musieliśmy gdzieś skręcić, ale tylko po to, żeby po chwili znowu piąć się prosto w stronę La Castiglii. Odcinkami szliśmy po wygładzonych kamieniach, więc nachodziły mnie pytania, jak mieszkańcy Saluzzo chodzą tamtędy zimą, a skądinąd wiem, że w Piemoncie potrafi zimą spaść śnieg, więc pewnie przytrafia się oblodzenie nawierzchni dróg. 

Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy i nadal nie wiem, czy saluzzianie chodzą po lodzie po stromych ulicach swojego miasta, natomiast po pewnym czasie z ulgą przywitałem widok zamku na horyzoncie, co oznaczało, że jesteśmy już z powrotem na ulicy zwanej la salita al castello. Wkrótce wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy ku innej siedzibie markizów Saluzzo, a mianowicie ku zamkowi Manta. 




































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz