niedziela, 12 stycznia 2025

Żegnamy Asti (sobota, 27 lipca i niedzielny poranek 28 lipca 2024)




Kiedy tylko wróciliśmy do Asti, zaczęliśmy analizować możliwości zapłacenia mandatu. Było sobotnie popołudnie, a z tego, co zrozumiałem z włoskiego tekstu, można było zapłacić przelewem, co wydawało się najprostszym rozwiązaniem, tyle że nigdzie na całej płachcie wzywającej do zapłaty kary nie podano numeru konta, na które można byłoby wpłacić to nieszczęsne 30 euro. 

Skoro przelew internetowy odpadał, zaczęliśmy czytać o innych możliwościach. M.in. można było pójść do najbliższego urzędu pocztowego, albo na najbliższy posterunek policji. Nie byliśmy pewni, czy poczta będzie jeszcze czynna, ani gdzie się znajduje. Podobnie zresztą wyglądała nasza wiedza na temat lokalizacji i godzin pracy policji. Instrukcja zapłaty przewidywała jednak jeszcze inną opcję, co było dla nas nieco zaskakujące, ale dawało nadzieję, że sprawę jednak załatwimy pozytywnie. Otóż okazało się, że mandat we Włoszech można zapłacić w... sklepie. Uchwyciliśmy się tej myśli niczym tonący brzytwy i czym prędzej ruszyliśmy we dwóch z Jarkiem do Mercato, czyli dużego dyskontu stanowiącego konkurencję (wg nas bardzo skuteczną) wobec znajdującego się nieopodal Lidla. Poznaliśmy oba i po jednej wizycie w Lidlu robiliśmy codziennie zakupy w Mercato właśnie. I teraz właśnie maszerowaliśmy dziarskim krokiem w kierunku tego sklepu, bo po pierwsze chcieliśmy mieć to jak najszybciej z głowy, a po drugie nie wiedzieliśmy do której jest czynny. 

Kiedy dotarliśmy na miejsce, ucieszyłem się, bo przy kasie najbliższej wejścia siedziała sympatyczna pani, do której nie było żadnej kolejki. Podeszliśmy do niej czym prędzej i zagadałem zdaniem, które sobie przygotowałem po drodze (po to zresztą szedłem z Jarkiem, żeby go wspomóc moim szczątkowym włoskim). Spytałem więc, czy możemy u niej "pagare la multa", przy czym pokazaliśmy płachtę wielkości A4, którą Jarek znalazł rano za wycieraczką. 

Sympatyczna pani z przykrością odpowiedziała, że niestety w Mercato jest to niemożliwe. W tym momencie nastąpiło coś, za co kocham Italię i jej mieszkańców. Otóż nie skończyło się na suchej informacji odmownej, bo kochana kobieta tak się przejęła naszym problemem, że zasugerowała, żebyśmy pojechali do Esalungi, bo jej się wydaje, że tam mandaty można zapłacić. Nie chcąc jednak pozostawać w sferze przypuszczeń po prostu zatelefonowała do Esalungi, w celu upewnienia się, że dobrze nas kieruje. Osoba po drugiej stronie łączy potwierdziła, a "nasza" pani zapowiedziała, że za kilkanaście minut przybędą tam dwaj panowie z Polski zapłacić mandat. 

"Lei è brillante, signora! Grazie infinite!" z całego serca podziękowałem uroczej kasjerce z sieci sklepów Mercato w Asti. 

Chyba jeszcze szybciej, niż w drugą stronę niemal dobiegliśmy do samochodu i pojechaliśmy do galerii handlowej, która była pierwszym punktem naszego zwiedzania Asti, kiedy to wjechaliśmy do tego miasta z trasy z Lavagni. W Esalundze kolejki do kas były przedługaśne -- wiadomo, sobotnie popołudnie. Na szczęście przyszło nam do głowy spytać przy kontuarze obsługi klienta -- wiecie tam gdzie wystawiają faktury i dają gwarancje. Tam rzeczowa kobieta potwierdziła, że to właśnie u niej możemy uiścić opłatę mandatu, co też Jarek uczynił, i aż się zdziwiłem, że niczyjej uwagi nie przyciągnął wielki huk, jaki uczynił kamień spadający z jego serca. Po całym dniu przygnębienia, Jarek odzyskał właściwy sobie rezon. Na kwaterę wróciliśmy w doskonałym humorze. 

Już wcześniej intrygował nas widok z balkonu od strony salonu i kuchni, a konkretnie namiotowy pawilon stojący przy Via Anselmo Torchio, czyli ulicy prostopadłej do naszej Via Savona. Początkowo myślałem, że to jakiś sklep, ale zawsze wieczorem widzieliśmy tam ruch, więc zgadywaliśmy, że to być może jakiś lokal gastronomiczny. Teraz postanowiliśmy to sprawdzić. 

Faktycznie, kiedy doszliśmy do rzeczonego "namiotu", zobaczyliśmy stoliki, a przy nich siedzących gości, których wiek obejmował chyba wszystkie możliwe przedziały. Byli ludzie starsi od nas, byli nasi rówieśnicy, było też sporo nastoletniej młodzieży. Na szczęście znalazł się dla nas stolik tuż za miejscem, w którym siedział samotnie niesamowicie otyły facet w średnim wieku i zajadał z apetytem talerz makaronu. Gdybym nie wiedział, że jestem w Piemoncie, pomyślałbym, że znalazłem się w jakimś filmie o Neapolu albo innym południowowłoskim mieście, a facet być może jest jakimś kamorrystą, albo mafioso, jakich wszak można zobaczyć na filmach o włoskiej przestępczości zorganizowanej. Tak sobie pomyślałem, ale zaraz się zawstydziłem tego swojego rozumowania. Przecież facet mógł być po prostu Bogu ducha winnym smakoszem! 

Lokal nazywa się "Lillo e Il Suo Chiosco", czyli "Lillo i jego kiosk". W Polsce kiosk kojarzy się z jeszcze niedawno popularnymi budkami, gdzie sprzedawano prasę, papierosy i szereg innych artykułów, ale nie zapominajmy, że jest to wyraz pochodzenia indyjskiego i pierwotnie oznaczał rodzaj pawilonu. 

Usiedliśmy więc za korpulentnym jegomościem i zaczęliśmy zamawiać kolorowe drinki, których wybór był tu całkiem spory. Oczywiście dużo ich wypić nie mogliśmy, bo rano trzeba było wstać i ruszać w długą drogę do Szwajcarii pod sam Liechtenstein. Kiedy tak sobie sączyliśmy przez słomkę drugiego drinka, nagle do naszego stolika podszedł młody szczupły mężczyzna i postawił nam paterę z podpłomykiem (focaccią). Zdziwieni podwójnie, raz bo do tej pory obsługiwała nas dziewczyna, ale przede wszystkim, że przyniesiono nam coś, czego nie zamawialiśmy, stanowczo stwierdziliśmy, że chyba pomylono stoliki, bo my focaccii nie zamawialiśmy. Na to uśmiechnięty młody człowiek energicznie wykrzyknął, że to jest "omaggio", bo "this is Italia!" Z tej mieszanki włosko-angielskiej jasno wynikało, że dostaliśmy podpłomyk gratis, jako prezent od lokalu! Kto podjął decyzję, żeby nas w ten sposób uhonorować, nie wiem, ale ktokolwiek to był, był to człowiek, dzięki któremu znowu chce mi się wrócić do Włoch! A była to po tak bardzo pomocnej kasjerce z Mercato, już druga osoba, która wzbudziła we mnie ciepłe uczucia do mieszkańców Italii! 

Stopniowo goście, którzy siedzieli przy stolikach, w tym tęgi jegomość po sąsiedzku, znikali z lokalu, ale w ich miejsce pojawiła się nowa klientela, ale jaka! Oto około jedenastej w nocy, do namiotowego pawilonu zaczęły ściągać rodziny z małymi dziećmi! Rodzice nie zamawiali już jednak jakichś solidnych posiłków, a tym bardziej drinków, tylko pokrojone w ósemki (a może w szesnastki) arbuzy! Na ten widok, ochoty na arbuza nabrała Jola, więc również go sobie zamówiliśmy. 

Wizyta w tym barze była pięknym zwieńczeniem naszego pobytu w Asti i będziemy ją długo pamiętać! Niby nic wielkiego, żadne wykwintne potrawy, ale jakże wspaniała atmosfera! 

W niedzielę rano obudziliśmy się pełni energii i zaczęliśmy zanosić nasze spakowane już bagaże do samochodu. W międzyczasie przyszła właścicielka mieszkania, z którą ucięliśmy sobie radosną pogawędkę. Zachęcała nas, żebyśmy przyjechali do Asti w pierwszą niedzielę września, kiedy to w mieście odbywa się palio, czyli wyścig konny z jeźdźcami ubranymi w historyczne stroje. Kiedy zaś powiedzieliśmy, że jedziemy do Szwajcarii a potem do Niemiec, powiedziała, że pracowała kiedyś w Hamburgu, ale Niemcy to jednak specyficzny rodzaj ludzi i Włochom trudno się dostosować do ich chłodnego temperamentu. Ponieważ generalnie podzielaliśmy jej zdanie, pożegnaliśmy się w jowialnym duchu serdecznego polsko-włoskiego porozumienia. 

A potem... Potem wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy ku granicy szwajcarskiej. 


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz