Zatrzymaliśmy się na górskim parkingu. Miejsce było schludne, były ławeczki i wyglądający na dość nowy drewniany budynek, który powinien mieścić jakiś lokal gastronomiczny, ale był zamknięty. Jakieś fast foody sprzedawał natomiast facet z wielkiej przyczepy. Nie byliśmy głodni, zwłaszcza, że po drodze zjedliśmy kanapki przygotowane jeszcze w Asti. Brak jakichś specjalnych rozrywek rekompensowały bajeczne alpejskie widoki. Porobiliśmy więc kilka zdjęć, ale przede wszystkim rozprostowaliśmy kości i pobudziliśmy nieco krążenie spacerując po tym parkingu. Oczywiście skorzystaliśmy też z toalety. Na koniec wykonałem po kilka powtórzeń zestawu ćwiczeń chińskiego qigongu zwanego Osiem Kawałków Brokatu (Baduanjin), co przyczyniło się do delikatnego rozciągnięcia wszystkich mięśni ciała, a jak wiadomo rozciąganie daje poczucie przyjemnego odprężenia. Czekały nas jeszcze co najmniej dwie godziny drogi, więc ten krótki popas dobrze nam zrobił.
Już dojeżdżając do Sevelen Jarek zwrócił nasza uwagę na wieś rozciągającą się na zboczu góry po przeciwnej stronie. Po bliższym przyjrzeniu się można się było zorientować, że te bielejące z daleka zabudowania nie były wcale wiejskie, ale nadal pozostawała to jakieś małe miasteczko. Jarek wyjaśnił nam, że właśnie widzimy Vaduz, czyli stolicę Księstwa Liechtensteinu.
Pozostawiając sobie zwiedzenie tej mikroskopijnej monarchii na następny dzień, zjechaliśmy z szosy na jedną z przecznic, która doprowadziła nas do uliczki, w którą musieliśmy skręcić w lewo, jeżeli chcieliśmy dotrzeć na naszą nową kwaterę. Właściciel domu, gdzie mieliśmy zamieszkać już dwa dni wcześniej przysłał smsa do Jarka, w którym ostrzegał, żeby przypadkiem nie zaparkować zbyt blisko domu na końcu ulicy, ponieważ sąsiad potrafi być niemiły. Faktycznie minąwszy kilka drewnianych wiejskich domów dojechaliśmy na koniec ulicy, gdzie zamykał ją nowoczesny "betonowy" klocek, albo "bunkier", czy mówiąc precyzyjniej "schron bojowy", ale natychmiast zawróciliśmy i podjechaliśmy pod piętrowy drewniany budynek z podwórkiem, na którym stała m.in. przyczepa kempingowa. Przez otwarte okno samochodu spytałem szczupłego blondyna ok. trzydziestki, czy możemy na tym podwórku "parkieren" (powinno być "parken"), na co ten odpowiedział z sympatycznym uśmiechem, że tak. Miejsca było wystarczająco, a oprócz nas ktoś zostawił na podwórku tylko jeden samochód.
Jak się zorientowaliśmy, młody mężczyzna z żoną i dziećmi, nie był właścicielem posesji, a prawdopodobnie takim samym gościem, jak my. Nocowali w przyczepie, ale jak się na drugi dzień okazało, nie należała ona do nich, bo kiedy oni wyjechali, przyczepa została.
Postępując wg instrukcji w Jarkowym telefonie, znaleźliśmy klucz i weszliśmy na piętro, gdzie znajdowało się mieszkanko w postaci niewielkiego salonu z dwoma podwójnymi łóżkami, kuchni i łazienki z sedesem. Mimo, że już na zdjęciach na stronie Booking.com było widać, że łazienka nie posiada drzwi, a jedynie ceratową kotarę, w realu nie uniknęliśmy momentu zdziwienia i równocześnie rozbawienia. Doszliśmy do wniosku, że dwie doby jakoś wytrzymamy, a jeżeli ktoś będzie chciał skorzystać z toalety, pozostała trójka wyjdzie sobie na świeże powietrze.
Tymczasem postanowiliśmy zrobić sobie spacer po Sevelen, Vaduz, pomimo bliskości, zostawiając sobie na następny dzień. Nie jestem pewien, czy to już pierwszego wieczoru Jola rzuciła hasło, że na naszym podwórku "tylko dziada z babą brakuje", ale stało się to swego rodzaju leitmotive naszego pobytu w Szwajcarii. Otóż bowiem stało tam kilka grilli w różnym stanie, jakaś przykryta deskami wanna, coś, co przypominało starą lodówkę i wiele różnych rupieci, nie licząc hamaka, który oczywiście miał swoje uzasadnienie i przyczepy kempingowej, o której już wspomniałem. Po sąsiedzku, czyli po przeciwnej stronie ulicy natomiast gospodarze postawili jakiś stary rower na dachu. Tak czy inaczej, atmosfera była tu bardzo rustykalna, więc sobie pomyślałem, że to Sevelen to taka wioska całkiem przypominająca te nasze. Niby Szwajcaria, wiecie, cywilizacja bankierska, zegary z kukułką, te sprawy, a tu zwyczajna swojska wieś.
Chyba oprócz mnie wszyscy codziennie wzdychali na widok naszego podwórka i powtarzali, że "tylko dziada z babą brakuje". Ja natomiast nie powtarzałem, a to po pierwsze dlatego, że nie przepadam za powtarzaniem klisz i gotowych zwrotów. Zresztą przysłów też nie uważam za "mądrość narodów". Często są one bowiem odzwierciedleniem jakiejś sytuacji w społeczeństwach w danym okresie historycznym, które ów historyczny kontekst dawno utraciły. Po drugie, i to o wiele ważniejsze, warto sobie czasami zdać sprawę z tego, że pewnych powiedzonek niektórzy ludzie jednak powinni unikać. Kiedy dwie pary mieszane zbliżają się do sześćdziesiątki, nie powinny chyba wspominać braku dziadów i bab, bo wszak kiedy my stanęliśmy na tym podwórku z całą pewnością starszych państwa płci obojga na nim n i e b r a k o w a ł o!
Ruszyliśmy w stronę centrum Sevelen. Faktycznie, do przecznicy, z której skręciliśmy wjeżdżając od strony autostrady, zabudowania miały charakter typowo wiejski i tak, jak już wspomniałem, wcale nie po niemiecku uporządkowany, ale taki jaki pamiętam z polskiej wsi mojego dzieciństwa. Kiedy jednak minęliśmy ową przecznicę, charakter wsi jakby się nieco odmienił. Pojawiły się wysokie drewniane domy, ale z drzwiami chronionymi supernowoczesnymi zabezpieczeniami. W jednym z domów natomiast zaskoczyło nas zaufanie społeczne, jakim mieszkańcy Sevelen się nawzajem obdarzają, bo oto trafiliśmy na punkt sprzedaży miodu, którego nikt nie pilnował, natomiast potencjalnych klientów proszono o pozostawienie odliczonej kwoty! Coś pięknego!
Kilka kroków dalej zabudowania były już murowane i co najmniej dwupiętrowe, zaś po naszej prawej rozciągał się plac budowy z dźwigiem. Idąc wciąż tą samą ulicą trafiliśmy na wysoką murowaną kamienicę z napisem Rathaus, a więc Sevelen to nie jest żadna wioska, to jest po prostu małe miasteczko posiadające ratusz, a w nim pewnie urzędująca radę miejską i burmistrza. Jak potem doczytałem, nie do końca miałem rację. Otóż ma ono status "osady" (Ortschaft) i jest stolicą gminy, na czele której stoi nie burmistrz, ale jej prezes (Gemeindepraesident). Miejscowość liczy nieco ponad 5 tysięcy mieszkańców, z których spory odsetek stanowi ludność napływowa.
Pierwsza wzmianka o Sevelen pochodzi z roku 1208, ale nie wydaje się (przynajmniej my nie trafiliśmy), żeby zachowało się tam cokolwiek z tak odległej przeszłości. Zdziwił mnie tylko napis na jednym z dużych drewnianych domów, na którym wyrzeźbiono datę 1510. Stan powierzchni drewnianych ścian, można rzec, że lśnił nowością, ale napis był wyraźny. Może po prostu systematycznie w nim wymieniano deski, ale bez naruszania starej struktury? Trudno powiedzieć.
Doszliśmy do ulicy, która prowadziła prosto do Vaduz, więc zagłębiliśmy się w nią na tyle, że faktycznie zbliżyliśmy się do granicy z Liechtensteinem, ale zaraz wróciliśmy. Wykryliśmy przy tym kilka sklepów, w tym jeden wzbudził w nas pewne zdziwienie, bo jedynym jego asortymentem były gadżety przydatne na przyjęcia i imprezy -- kostiumy, maski i różnego rodzaju kiczowate ozdoby. Czy taki biznes jest w stanie się utrzymać przez cały rok? Czy Szwajcarzy to taki rozrywkowy naród, że na okrągło imprezuje? Niestety nie było się kogo spytać, ponieważ sklep był zamknięty.
Nie dochodząc do Renu, który stanowi tutaj granicę z Księstwem, zawróciliśmy i powoli ruszyliśmy z powrotem, po drodze "odkrywając" restaurację z kuchnią tajską! No to już mnie utwierdziło w przekonaniu, że Sevelen to nie może być jakaś wioseczka zamieszkała przez konserwatywnych wieśniaków, skoro jest tu przynajmniej kilku miłośników egzotycznej kuchni wschodnioazjatyckiej!
Na kwaterze zjedliśmy kolację i udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia mieliśmy bowiem udać się do maleńkiej niepodległej monarchii. Może nie tak mikroskopijnej jak Watykan, ale jednak o niezwykle znikomych rozmiarach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz