Skoro wybraliśmy się na spacer po Bregencji, warto słów parę poświęcić temu małemu miastu, które zarazem uważane jest za jedyne "większe miasto" w zachodniej Austrii. Otóż jego początki sięgają czasów, kiedy te tereny zamieszkiwali Celtowie, a konkretnie ich wspomniane przez greckiego historyka Strabona plemię Brigantioi (Briganti), których raczej nie powinniśmy mylić z Brygantami mieszkającymi na terenach dzisiejszej północnej Anglii. A może jednak nie powinniśmy ich tak oddzielać? Kto wie, jakie ścieżki przebyły różne odłamy pierwotnie jednego plemienia? Tak czy inaczej owi Bryganci alpejscy mieszkali na tych terenach już ok 1500 r. p.n.e. i założyli osadę o nazwie Brigantion. Tutaj nie jestem pewien, czy jest to oryginalna wersja celtycka, czy po prostu grecka, bo kiedy tereny te zdobyli Rzymianie na zasadzie znanej analogii w przekształcaniu nazw greckich na łacińskie, zmienili końcówkę "ion" na "ium" (por. Byzantion -- Byzantium, stadion -- stadium etc.). Historia osady z tych czasów nie jest zbyt dobrze znana ze względu na brak kronikarzy, którzy by się nią zafascynowali na tyle, żeby o niej pisać Wiemy jednak od nich, że Brigantium zostało zniszczone przez germańskie plemię Alemanów w latach 259-260. Wiemy też, że germańskich już mieszkańców Bregencji nawracał na chrześcijaństwo na początku drugiej dekady siódmego wieku święty Kolumban Młodszy, irlandzki mnich, jaki i jego uczeń, również Irlandczyk, św. Gaweł (St. Gall).
W średniowieczu miasto było w posiadaniu miejscowych hrabiów, których ostatni przedstawiciele sprzedali je dwukrotnie austriackim Habsburgom (w 1451 i w 1523, ale nie wiem, dlaczego była potrzebna ta druga transakcja). W latach 1805-1814 Bregencja przypadła należącej do Związku Reńskiego (pod kontrolą Napoleona) Bawarii, ale po upadku cesarza Francuzów wróciła do Austrii.
W połowie XIX wieku zaczęto zagospodarowywać wybrzeże Jeziora Bodeńskiego, co zaowocowało rozwojem transportu wodnego powiązanego z kolejowym.
Szliśmy teraz w kierunku zabudowań starszych, z których niektóre sięgają XIII wieku. Ponieważ nie dysponowaliśmy zbyt dużą ilością czasu, szliśmy w kierunku Martinsturm, czyli wieży Marcina. Po drodze jednak minęliśmy szereg kamienic, które pewnie średniowiecza nie sięgały, bo labrowate zwieńczenia wskazywały raczej na barok (a może neobarok). Część z nich z pewnością była pozostałością z wieku XIX. Jedno jest pewne. Ich kształt i okna bez okiennic nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że nie jesteśmy we Włoszech. To już była Mitteleuropa w takim znaczeniu, w jakim tego terminu używa Robert Makłowicz. Coś, co można spotkać od Triestu po Kraków, czyli architektura i założenia urbanistyczne dawnej CK monarchii Habsburgów.
Oprócz kamienic zdecydowanie pamiętających czasy sprzed II wojny światowej w Bregencji stosunkowo często występują "plomby" w postaci domów zbudowanych prawdopodobnie w latach 60. (tak na moje oko), ale które nie rażą architektoniczną odmiennością, choć różnice widać (są prostsze i mniej zdobne). Niestety pojawiają się też budynki (myślę, że to jakieś galerie handlowe) o estetyce tak współczesnej, że za nic do tego zabytkowego otoczenia nie pasują. Niestety wciskanie tworów nowoczesnej architektury w historyczną tkankę miasta to specjalność wcale nie wyłącznie polska. Ba, śmiem twierdzić, że w krajach niemieckojęzycznych jest to praktyka o wiele powszechniejsza.
Doszliśmy do pnącej się pod górę drogi dla pieszych, którą doszliśmy do starego budynku z bramą niczym z baśni o średniowiecznym zamku, z kratownicą gotową zamknąć przejście intruzom. Faktycznie znajdowaliśmy się na terenie dawnego zamku hrabiów Bregencji, a właściwie tego, co po nim zostało. Nie przeszliśmy jednak przez tę, bo nawigacją nakazywała nam skręcić w wąską uliczkę w lewo.
Ta doprowadziła nas do niewielkiego dziedzińca, jak się okazało pierwszego dziedzińca hrabiowskiego zamku, na którym w 1601 roku wzniesiono spichlerz w postaci owej zwieńczonej charakterystyczną kopułą wieży. Po zabudowanych drewnianymi deskami schodach weszliśmy do murowanego budynku, gdzie zakupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Część eskponatów, zwłaszcza na pierwszej kondygnacji faktycznie odzwierciedlała życie dawnych obywateli Bregencji, natomiast piętro wyżej urządzono wystawę sztuki współczesnej. To nie był pierwszy raz, kiedy w starych zabytkowych murach natknęliśmy się na wytwory autorów z lat ostatnich. Generalnie nie mam nic przeciwko takim zabiegom. Czasami takie spotkanie nowego ze starym ma sens. Tutaj też mnie te nowoczesne instalacje nie raziły. Jedyna refleksja, jaka mi się nasunęła, to ogólna trudność w pracy muzealników. Jeżeli dysponujesz zabytkowymi wnętrzami, ale nie masz jak ich wypełnić artefaktami z epoki, z której one pochodzą, to musisz mocno kombinować. Wcale się więc nie dziwię, że wiele muzeów udostępnia swoje pomieszczenia artystom współczesnym.
Z najwyższego piętra Martinsturm można podziwiać panoramę miasta, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, po czym zeszliśmy na dziedziniec, żeby jeszcze na moment wstąpić do budynku obok, w którym znajdowała się raczej pustawa kaplica Martinskapelle.
Po wyjściu opuszczeniu dziedzińca z wieżą Marcina, pokluczyliśmy wąskimi uliczkami, jakie, jak zgaduję powstały na terenie dawnego zamku, po czym doszliśmy do tej samej bramy z kratownicą, tyle że od drugiej strony i żeby wrócić tą samą drogą na parking, przeszliśmy przez nią, ale po krótkim postoju spowodowanym turystami robiącymi sobie w niej zdjęcia.
Ponieważ Bregencja nie jest dużym miastem, w ciągu kilkunastu minut znaleźliśmy się na parkingu i wyruszyliśmy w kierunku Wolnego Państwa Bawaria, a konkretnie rejencji Szwabia. Naszym celem było miasteczko Kaufbeuren, ale tylko po to, żeby tam spędzić dwie noce. Jako obiekt do zwiedzania nie zostało przewidziane.
Po przekroczeniu granicy z Republiką Federalną krajobraz nieco się zmienił. Pojawiły się pola uprawne, a przede wszystkim połacie idealnie soczystozielonej trawy przystrzyżonej niczym boisko piłkarskie i urocze niewielkie lasy od czasu do czasu. Ponieważ nasza trasa prowadziła z daleka od autostrad, przemieszczaliśmy się po lokalnych szosach, które przebiegały m.in. przez schludne niemieckie wsie.
Przez centrum Kaufbeuren tylko przemknęliśmy, żeby zaraz skręcić w ulicę z szeregiem centrów handlowych z różnymi fastfoodami. Stwierdziliśmy, że jesteśmy na tyle głodni i mamy na tyle mało czasu, że jak tylko się rozpakujemy na naszej kwaterze, wrócimy tu i poszukamy czegoś do zjedzenia.
Wkrótce skręciliśmy w kolejną ulicę i w jeszcze następną, by w końcu zajechać przed jeden z niemal identycznych białych jednopiętrowych domów z wielu podobnych na tej ulicy. Po wejściu do środka okazało się, że nie jest to ani domek jednorodzinny, ani nawet bliźniak, tylko po prostu dom w kilkoma mieszkaniami. Piętro było jedno, ale nasze mieszkanie znajdowało się na poddaszu. Okazało się bardzo wygodne i funkcjonalne, z salonem z niewielkim aneksem kuchennym, dwiema sypialniami i balkonem. Nie mieliśmy powodu do narzekań. Musiałem tylko rozpracować ekspres do kawy, z jakim się nigdy wcześniej nie zetknąłem. Nie wiem, czy to jest typowo niemiecki wynalazek, ale ekspres na papierowe saszetki z kawą to coś, co mnie autentycznie zaskoczyło. Z pewnością wielu z Was pomyśli, żem prowincjusz i prawdziwy polski parafianin, który z nowoczesnymi metodami parzenia kawy nie jest zaznajomiony, ale cóż, człowiek całe życie się uczy. W lipcu 2024 roku ekspresu na saszetki nie znałem, a sierpniu już znałem.
Jak pomyśleliśmy w drodze na kwaterę, tak też zrobiliśmy. Wróciliśmy do tego szeregu sklepów wielkopowierzchniowych i zaczęliśmy szukać miejsca z jedzeniem. Jak się okazało, nie było to takie łatwe, w amerykańskich sieciówkach jeść nie chcieliśmy, więc trochę się schodziliśmy zanim znaleźliśmy bardzo duży jeśli chodzi o pomieszczenie bar z... mieszanym fast foodem, gdzie koniec końców wzięliśmy z Agnieszką po kebabie. Jeżeli pamiętacie nasze doświadczenie z kebabem jako daniem obiadowym podanym na talerzu z frytkami zaczęło się już po drodze do Włoch. Teraz się utwierdziłem, że to jedzenie nie jest jednak dla mnie. Po pierwsze, doszliśmy z Agnieszką do wniosku, że spokojnie byśmy się najedli oboje jedną porcją. Oboje zostawiliśmy sporo mięsa, choć frytki i surówkę zjedliśmy. Po drugie, to drobno krojone mięso robiło na mnie wrażenie skórek z kurczaka i mimo, że było dobrze doprawione, nie do końca mi smakowało. Nie od dziś wiadomo, że faktura jedzenia ma znaczenie dla smaku. Zdecydowanie wolę albo nieco większe kawałki mięsa, albo po prostu mięso zmielone. Tak czy inaczej opchaliśmy się nieprzyzwoicie.
Tak na marginesie wspomnę, że kiedy umieściłem zdjęcie swojego kebaba na FB i opatrzyłem go z założenia ironiczno-prześmiewczym komentarzem, że oto poszliśmy na "typowo bawarski obiad", znaleźli się tacy moi znajomi, którzy nie omieszkali mnie poinformować, że "typowo bawarskie" jedzenie to raczej "goloneczka w piwe". Hmm, OK, pomyślałem sobie, bo nie chciałem być złośliwy wobec skądinąd fajnych ludzi.
W międzyczasie obserwowaliśmy niedyskretnie za wielkim oknem obok naszego stolika dość oryginalną niemiecką rodzinę. Otóż obok całkiem niezłego dużego samochodu (nie pamiętam marki) na betonowym chodniku rozłożyło się piknikiem małżeństwo między trzydziestką a czterdziestką z dwójką dzieci. Założyłem, że rodzina była niemiecka, bo w odróżnieniu do obsługi naszego baru, zarówno atrakcyjna mama, jak i wysoki tata i dzieci byli blondynami. No i mowa, jaka dochodziła nas zza szyby wyraźnie wskazywał na germańskie pochodzenie. Dlaczego zwróciliśmy na nich uwagę. Pewnie po prostu dlatego, że ich zachowanie nie do końca pasowało do naszego stereotypu schludnych i do bólu uporządkowanych i zorganizowanych Niemców. A przecież w tym narodzie z pewnością jest cała masa nonkonformistów, którzy stereotypom się wymykają. A tutaj mieliśmy do czynienia prawdopodobnie z fajnymi ludźmi, dla których priorytetem było dzikie podróżowanie, a nie pielęgnacja ogródka.
Po obiedzie w naszej peryferyjnej części Kaufbeuren wykryliśmy Lidla i kilka lokalnych sieciówek spożywczych. Dlatego wieczorem po kolacji mogliśmy z błogim poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zasiąść na balkonie przy butelce wina. To był dobry dzień. I wino też było dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz