Po kawie ruszyliśmy na obchód uliczek starego miasta, początkowo oddalając się od Placu Ratuszowego. Moją uwagę zwróciły pojawiające się co jakiś czas, ciasno wciśnięte między nowsze kamienice średniowieczne wieże. Nie tak wysokie jak w San Gimignano, Bolonii, czy choćby w Asti, ale jednak bardzo mi przypominały te włoskie. Na jednej z nich umieszczono napis rzucający nieco światła na jej pochodzenie.
tłum. Google
Klucząc wąskimi ulicami wyszliśmy na Neupfarrplatz z Neupfarrkirche, czyli na Plac Nowofarny, z Nowofarnym kościołem ewangelickim. A skoro fara to parafia, równie dobrze można przetłumaczyć te nazwy na plac i kościół nowoparafialny. Ponieważ byliśmy już w trzech kościołach, ten postanowiliśmy sobie odpuścić.
Te wąskie uliczki, którymi spacerowaliśmy, miały na dodatek wewnętrzne połączenia. Mam tutaj na myśli to, że żeby z jednej uliczki przejść na równoległą, nie trzeba było dochodzić do najbliższej przecznicy, tylko można było wejść w bramę jakiejś kamienicy i podwórkiem przejść do bramy wychodzącej na sąsiednią ulicę. Nie były to przy tym jakieś senne miejsca. Roiły się od przechodniów, pewnie turystów, przyciąganych mnóstwem sklepów i lokali gastronomicznych.
Po kilkunastu minutach znowu znaleźliśmy się przed Starym Ratuszem. Nie zatrzymywaliśmy się tu jednak, tylko minąwszy jego część barokową znaleźliśmy się przed jego starszą częścią, gdzie wejście do informacji turystycznej (to że była tam informacja turystyczna dowiedziałem się dopiero z map google) zasłoniła grupa ludzi, którzy ustawili się do zdjęcia z kobietą w białej sukni i mężczyzną w garniturze i z małym dzieckiem na ręku. Wiele wskazywało na to, że trafiliśmy parę biorącą ślub i jej gości.
Spod Starego Ratusza przeszliśmy na pobliski Haidplatz otoczony malowniczymi zabytkowymi kamienicami. Wznosi się tam m.in. hotel Goldenes Kreuz, którego gmach można omyłkowo wziąć za jakiś dziewiętnastowieczny historyzm, ale nic bardziej mylnego. Wieża i przylegające budynki powstały w roku 1250 jako własność rodziny Weltenburgów, ale na przestrzeni kolejnych stuleci obiekt kilkakrotnie zmieniał właścicieli -- bogatych rodzin mieszczańskich. Blanki nadające mu pozory średniowiecznego zamku dobudowano dopiero w XIX wieku. Całość jest jednak jak najbardziej historyczna. Istnieją zapiski, że w hotelu gościł szereg osobistości, w tym koronowane głowy, np. cesarz Karol V, zwycięzca spod Lepanto książę Juan d'Austria, król bawarski Ludwik I i cesarz austriacki Franciszek Józef, a także cesarz niemiecki Wilhelm I.
Kiedy tak podziwiałem hotel Złoty Krzyż i inne budynki Haidplatzu Jola dyskretnie dała mi znak, żebym zwrócił uwagę na pewnego jegomościa w jasnobłękitnym garniturze i kapeluszu tegoż koloru. Właśnie ten kapelusz był tym, co mnie (i pewnie Jolę) szczególnie zaintrygowało. Jako żywo przypominał nakrycie głowy tytułowego bohatera filmu "Maska" odtwarzanego przez Jima Carreya. Podobny krój kapelusza nosiła też niedawno Melanie Trump podczas inauguracji prezydentury swojego męża, ale na początku sierpnia 2024 roku tego ostatniego skojarzenia jeszcze mieć nie mogłem.
Ruszyliśmy teraz na długi spacer w inny kraniec miasta, po drodze mijając siedzibę rządu rejencji Górny Palatynat (Regierung der Oberpflatz). Następnie doszliśmy do placu z posągiem biskupa Johanna Michaela von Saliera na Emmeramplatz, czyli Placu św. Emmerama, klasztor pod wezwaniem którego znajdował się po jego przeciwnej stronie. Zanim jednak zdecydowaliśmy się wejść do klasztornego kościoła, udaliśmy się na poszukiwanie zamku książąt Thurn und Taxis.
Wkrótce znaleźliśmy się na ślepej uliczce, której budynki wydały nam się zabudowaniami pałacu (zamkiem jest tylko z nazwy) możnego rodu Thurn und Taxis, bo tak nam wskazywała nawigacja google, ale prawdopodobnie znaleźliśmy się gdzieś po zewnętrznej jego stronie. Wejścia na główny dziedziniec nie znaleźliśmy, więc zawróciliśmy i weszliśmy do kościoła św. Emmerama. Tak w ogóle, to "zamek" (Schloss) nosi imię św. Emmerama, natomiast książęta Thurn und Taxis obrali go sobie za rezydencję.
Zabawna sprawa, bo z nazwiskiem Thurm und Taxis i z działalnością komunikacyjno-transportową (prowadzili sieć pocztową, a jak poczta to i dyliżanse, a więc transport publiczny) zetknąłem się wcale nie na studiach historycznych, tylko na filologii angielskiej i to zupełnie przypadkiem. Pewnego razu Jurek Kamionowski, obecnie doktor habilitowany i profesor UwB, powiedział nam na zajęciach, że w jednej z białostockich księgarń pojawiło się tłumaczenie "They Crying for Lot 49" ("49 idzie pod młotek") Thomasa Pynchona. Zaraz po zajęciach pobiegłem tam i kupiłem egzemplarz. Pynchona nie omawialiśmy na zajęciach, więc była to lektura całkowicie nieobowiązkowa, a ponieważ rekomendowana przez lubianego i cenionego wykładowcę, od razu zacząłem czytać. Ze wstydem przyznaję, że obszerne fragmenty dotyczące pocztowego imperium Thurm und Taxis wziąłem wówczas za postmodernistyczny zabieg i element kompletnie zmyślony, twór wyobraźni nie tyle autora, co bohaterki cierpiącej na paranoję. Co więcej u Pynchona firma Thurm und Taxis konkuruje z Trystero, a ta ostatnia jest faktycznie kompletnie zmyślona. Dopiero jakiś czas później trafiłem w internecie na jakiś text, w którym wspomniano niemiecki książęcy ród. Wtedy dotarło do mnie, że istnienie rodziny o tym nazwisku to historyczny fakt. Później zaś już świadomie celowo poszukałem informacji o tych arystokratach, którzy sprawowali urząd poczmistrzów Rzeszy i Niderlandów Hiszpańskich. Tak w ogóle wywodzili się z Lombardii i w herbie mieli torre (wieżę) i borsuka (tasso), które w niemieckiej wersji przybrały formę Thurn (czyli Thurm z błędem) i Taxis.
Herb Wieża, czyli Thurm, która w nazwisku jego posiadaczy zmieniła się w Thurn.
Jak później doczytałem, rodzina książąt poczmistrzów otrzymała budynki po klasztorze benedyktynów, który zsekularyzowano w roku 1810. Sam kościół postawiono tutaj już w końcu VIII wieku, ale oczywiście nie przetrwał w tej formie, ponieważ ulegał przebudowom i odbudowom, m.in. po pożarach. Na zewnątrz wygląda jakby faktycznie niewiele się zmieniło od czasów Karolingów (pochowano tu m.in. cesarzy Arnulfa i Ludwika Dziecię). Wnętrze jednak to bogate rokoko, co jest oczywiście wynikiem osiemnastowiecznej renowacji.
Sam święty Emmeram to postać warta wspomnienia, choć jako żywo nigdy wcześniej o nim nie słyszałem (tak samo jak nigdy nie słyszałem o świętej Afrze). Świętego czci się jako męczennika, ale osobiście uważam, że zginął jedną z najgłupszych śmierci, jakie można sobie wyobrazić. Otóż ów mnich z państwa Franków zachodnich, czyli dzisiejszej Francji, z VII wieku udał się szerzyć wiarę chrześcijańską wśród Bawarów. Dobrze go przyjął ówczesny książę Bawarii Theodo I. Zdobywał więc ten akwitański ksiądz coraz większe poważanie. Traf chciał, że córka władcy Uta zaszła w ciążę z jednym z dworzan. Dobra duszka Emmerald poradził jej, żeby to jego podała za ojca nieślubnego dziecka, licząc na to, że skoro jest człowiekiem cieszącym się szacunkiem na dworze, hańba dziewczyny nie będzie tak wielka. Emmerald akurat jechał do Rzymu, kiedy dopadli go sam książę Theodo i jego syn, czyli brat Uty, Lantpert gdzieś na terenie, który dzisiaj jest częścią Monachium. Porywczy braciszek zmył hańbę siostry siekąc biednego biskupa na drobne kawałki. To tylko legenda, ale palmy męczeństwa niejednemu świętemu nadano w oparciu o legendę (patrz opowieść o biskupie Stanisławie). Zadziwiające jest jednak uznanie tej idiotycznej śmierci za męczeństwo. Emmeram nie zginął przecież za wiarę, ani w wiary obronie!
Tymczasem podziwialiśmy rokokowe wnętrze, które dzięki swojemu przepychowi przywodził mi na myśl kościoły włoskie, co stanowiło pewien kontrast z innymi katolickimi świątyniami, jakie zwiedzaliśmy w Niemczech.
Ciekawostką jest układ wewnętrzny. Otóż po drugiej stronie kruchty, czyli naprzeciwko głównej przestrzeni liturgicznej, wchodzi się po schodach nie na chór, ale do całkiem sporej kaplicy z ołtarzem i ławkami dla wiernych, a także z osobnymi piszczałkami organów. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek odprawia się w tym kościele dwie msze naraz i czy w takim razie, czy ich uczestnicy sobie nawzajem nie przeszkadzają.
Bardzo ciekawe jest pomieszczenie pod tą kaplicą, bo zawiera płyty nagrobne pochowanych tam dostojników. Moją uwagę przyciągnęła kamienna tablica poświęcona niejakiemu Franzowi, księciu żagańskiemu z rodu Lobkowizów. Ten ostatni wyraz wydało mi się zgermanizowaną wersją nazwiska polskiego, ale jak się okazało, chodziło o czeską rodzinę Lobkowiczów. Natomiast na próżno szukałem w spisie dziedziców śląskiego Żagania jakiegoś Franza. Owszem, Lobkowicze faktycznie przejęli to piastowskie dziedzictwo, ale na listach dostępnych w internecie nie ma ani jednego Franza.
Wróciliśmy do centrum, gdzie musieliśmy podjąć decyzję, gdzie zjeść. Restauracji i barów w Ratyzbonie nie brakuje, ale mimo, że sprawdzaliśmy już podczas spaceru niektóre z nich, jakoś nic nam nie pasowało. Ostatecznie weszliśmy do restauracji o charakterze zupełnie nieniemieckim. Hemingway's przy Obere Bachgasse serwuje kuchnię amerykańską. Już przedtem przechodziliśmy obok niej, ale jeszcze nie byliśmy zdecydowani. Teraz, wracając z kościoła św. Emmerama poczuliśmy, że głód nas przycisnął na tyle, że nie ma co wydziwiać, tylko wchodzimy. Zachęcające było przy tym to, że menu zawierało cały szereg potraw ciekawszych od hamburgerów. Ja sobie wziąłem jambalayę, która okazała się niezwykle smaczna (lepsza od tej, którą kiedyś zrobiłem w domu). Próbki kuchni z Luizjany (kuchni frankofońskich Cajunów) miałem okazję posmakować w Bydgoszczy i Toruniu, gdzie działają świetne restauracje należące do tych samych właścicieli (Restauracja Luizjana. Kuchnia kreolska & steakhouse). Hemingay's też nas nie zawiódł! Cokolwiek myślimy o amerykańskich gustach, ratyzbońska restauracja urządzona jest naprawdę klimatycznie (ściany zdobią fotosy z amerykańskich filmów i postaci amerykańskiej kultury), a jedzenie jest kapitalne.
Po obiedzie wróciliśmy do bramy przy wieży z zegarem, przez którą weszliśmy na Kamienny Most. Nie zeszliśmy z niego tymi samymi schodami, którymi wchodziliśmy, tylko poszliśmy nim na drugą stronę Dunaju i dalej ulicą z uroczymi kamieniczkami, która kończyła się przecznicą. Skręciliśmy w lewo i doszliśmy prosto do naszego parkingu. Po chwili jechaliśmy w kierunku Walhaali, obiektu przedziwnego i dlatego wartego osobnego wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz