sobota, 8 lutego 2025

Liechtenstein (poniedziałek, 29 lipca 2024)


W poniedziałek rano obudziły nas dźwięki dzwonków i meczenia kóz. Zapomniałem bowiem napisać, że już pierwszego dnia zetknęliśmy się z widokiem tych uroczych zwierząt. Otóż po przeciwnej stronie ulicy, dosłownie na wprost naszej kwatery wznosił się zielony stok górski, na którym pasły się te przezabawne stworzenia. Nie dość, że wzruszająco meczały, to właśnie każda nosiła na szyi dzwonek, co wzbudzało we mnie jakieś wspomnienia ilustracji książek dla dzieci i generalnie było bardzo rozczulające. 

Po śniadaniu i kawie wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy tą samą drogą, jaką poprzedniego dnia spacerowaliśmy, na granicę z Księstwem Liechtensteinu. Po lewej stronie minęliśmy Lidla, jeszcze na szwajcarskim brzegu, a na rondzie tuż za mostem na Renie skręciliśmy w lewo, żeby zostawić samochód na rozległym i niemal pustym parkingu. Stamtąd asfaltową alejką biegnącą po czymś w rodzaju grobli wzdłuż parkingu doszliśmy do ulicy, w którą skręciliśmy w lewo, żeby nią kierować się prosto na książęcy zamek. Przekroczyliśmy jezdnię, która wyglądała na główną ulicę miasta, po drodze wstępując do sklepu z pamiątkami. I ruszyliśmy nieco węższymi uliczkami pod górę. 

Jarek spytał jakiejś starszej pani, czy tędy dojdziemy na zamek, na co ta odpowiedziała twierdząco, ale równocześnie ostrzegła, że tam jest "keine Besichtigung", czyli żadnego zwiedzania. Czytaliśmy o tym już wcześniej, że zamek jest traktowany jako prywatna rezydencja i żadni turyści nie mają tam wstępu. Chyba, że na osobiste zaproszenie monarszej rodziny. 















Doszliśmy do schodów, którymi wspięliśmy się do ścieżki biegnącej przy zaroślach i drzewach, co razem robiło wrażenie spaceru przez park. Wiodła ona dość łagodnie, ale jednak cały czas pod górę. Po drodze natomiast przeszliśmy obok tablicy z historią Księstwa i jego rodziny panującej. W końcu drzewa się przerzedziły i wyszliśmy na połać porośniętą trawą, za którą z jednej strony biegła asfaltowa droga, a po prawej wznosił się zamek książąt Liechtensteinu. 

Nie mogąc wejść do środka obfotografowaliśmy obiekt z... no nie, nie z każdej strony, bo patrząc z naszej perspektywy lewa część kompleksu znajdowała się za bramą, a tylna stanowiła niejako przedłużenie stromej skarpy. Od tamtej strony zrobiłem kilka zdjęć idąc w stronę zamku i jeszcze potem idąc ulicą pod nim. Tyle, że nie mogły to być zdjęcia zrobione z bliska ze zrozumiałych względów. 











































Historia Księstwa Liechtensteinu jest jedną z tych zagadek, na które prawdopodobnie nigdy nie znajdę odpowiedzi, bo prawdopodobnie nie ma tu jakiejś zagadki, tylko cały szereg zbiegów okoliczności, które przez trzysta lat pozwoliły przetrwać tej jednostce politycznej, która na dodatek od 1866 roku jest bytem od nikogo niezależnym. Może się trochę zagalopowałem z tą niezależnością, bo obecnie politykę zagraniczną i obronną Księstwa wzięła na siebie Szwajcaria, a i obowiązującą walutą jest frank szwajcarski, ale chyba opieka tej republiki związkowej nie jest uciążliwa i mieszkańcy Liechtensteinu są z niej zadowoleni. 

W dużym skrócie, w 1719 roku cesarz Karol VI (formalnie jeszcze władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, choć faktycznie Austrii) dwie jednostki administracyjno-ekonomiczne, Herrschaft Schellenberg i Grafschaft (hrabstwo) Vaduz, i oddano jako Cesarskie Księstwo (Reichfürstentum) rodzinie Liechtensteinów. W 1806 roku, kiedy Napoleon zlikwidował Święte Cesarstwo Rzymskie, a jego władcy zaczęli się tytułować zgodnie ze stanem faktycznym cesarzami Austrii, Księstwo Liechtensteinu przyłączono do Związku Reńskiego, czyli organizacji państw i państewek niemieckich pod protektoratem francuskim. Po upadku Napoleona przystąpiło do Związku Niemieckiego, na czele którego stał cesarz Austrii, ale nie mylmy tego z jakąś faktyczną podległością. Kiedy po bitwie pod Sadową w 1866 roku Prusacy wyeliminowali Austrię ze spraw niemieckich, likwidując Związek Niemiecki (w jego miejsce stworzyli Związek Północnoniemiecki, już bez Austrii), Liechtenstein stał się już nie tylko de facto, ale również de iure tworem niepodległym, tyle że jednak z Austrią powiązanym ze wzglądu na swoje rozmiary i pozycję na świecie. Po pierwszej wojnie światowej, tę bliską przyjaźń z Austrią zmienił na ścisłą współpracę ze swoim zachodnim sąsiadem, czyli Szwajcarią (m.in. unia monetarna i pocztowa, oddanie Szwajcarii kwestii obronności). Liechensteinowie nadal rządzą krajem, i to bardzo dosłownie, zwłaszcza po referendum z 2003, kiedy to obywatele zgodnie ograniczyli władzę Landtagu (parlamentu) na rzecz księcia Jana Adama II. 

Obecnie państewko jest jednym z najbogatszych w Europie, żyjąc wcale nie z turystyki, jak by się mogło wydawać, ale z przemysłu, produkując przede wszystkim sprzęt medyczny. 

Liechtenstein jest więc państwem, które stanowi dla mnie jedną z zagadek historii. Jak to możliwe, że jedna rodzina utrzymuje niepodległe państewko pod względem powierzchni mniejsze od gminy wiejskiej Hajnówka, a pod względem liczby ludności od Sieradza. Dlaczego w 1866 r. nie wchłonęła go Austria? Dlaczego po 1918 nie zostało przyłączone jako kolejny kanton do Szwajcarii? Czy to wynik braku zachłanności ze strony sąsiadów, genialnej polityki dynastii panującej, czy po prostu braku zainteresowania zmianą status quo? No i to bogactwo! W Liechtensteinie nie widać fabrycznych kominów, ale jednak kwitnie tam przemysł przyciągający kapitał, co zapewnia mieszkańcom dobrobyt. Turystyka chyba nie jest priorytetem, bo też trudno w Liechtensteinie dostrzec coś, co byłoby jakoś specjalnie atrakcyjne, poza samymi górami oczywiście. Podejrzewam też, że ceny nie zachęcają do dłuższego pobytu w tym kraju. Jak zauważyliśmy bowiem jeszcze tego dnia wieczorem i dnia następnego, na parkingu przed Lidlem w Sevelen, a więc po stronie szwajcarskiej, najwięcej samochodów miało rejestrację FL, a więc poddani księcia Jana Adama, ba, mieszkańcy jego stolicy, robią zakupy w sąsiednim kraju! 

Ponieważ zamek jest prywatnym domem rodziny książęcej i nie jest dostępny dla turystów, doszliśmy do wniosku, że skoro "księciunio" (jakoś tak mi się skojarzyło z kreskówką dla dzieci o Gumisiach) jest tak niegościnny, to schodzimy do miasta. I tak stojący na wzgórzu i odseparowany od miasteczka gmach już na zawsze będzie mi się kojarzył z "Zamkiem" Kafki, a księcia będę nazywał za Philipem Dickiem "Człowiekiem z wysokiego zamku. 

















Vaduz liczy niecałe 6 tysięcy mieszkańców, czyli mniej niż Opatów w województwie świętokrzyskim. Idąc jeszcze w stronę zamku, i teraz, kiedy schodziliśmy znajomą parkową ścieżką i potem idąc pod skarpą, na którym zamek się znajduje, wypatrywałem jakichś ciekawych obiektów architektonicznych, jakichś śladów dawnej świetności księstwa objawiającej się imponującymi zabytkami. Wszystko na próżno. Powiedzieć, że imponujących zabytków nie zauważyłem, to trochę za mało. Nie zauważyłem po prostu żadnych zabytków. Większość zabudowań Vaduz to obiekty nowoczesne, z których najstarsze wyglądały na jakieś lata 60. ubiegłego stulecia. 

Zajrzeliśmy do sklepu z różnościami, w tym pamiątkami, oraz do Muzeum Poczty, gdzie można było zdobyć stempel zaświadczający o pobycie na terenie księstwa. Pomyślałem, że to przecież coś dla Jarka, bo od lat wozi ze sobą gruby notes, w którym kolekcjonuje pieczątki z odwiedzanych miejsc. Zwykle dostaje je w punktach informacji turystycznej, ale nie w Liechtensteinie. Sympatyczni ludzie za ladą stempelek owszem, z chęcią by przybili, ale za opłatą kilku franków. Na takie dictum Jarek uniósł się turystycznym honorem i stwierdził, że choćby ta cena była minimalna, to on za pieczątkę w notatniku płacił nie będzie. 

Naszą uwagę przyciągnęły nowoczesne rzeźby rozstawione na całej niemal długości Städtle, czyli ulicy, którą szliśmy. Mijaliśmy Muzeum Sztuki Współczesnej, ale widocznie rzeźby postanowiły wyjść do ludu. I trzeba przyznać, że do całego stylu miasteczka jak najbardziej pasowały! 

































Po drodze natknęliśmy się na wielką planszę z kiczowatym landszaftem (oczywiście alpejskim) z "typową" alpejską rodziną. Mama, tata, córka i synek mieli w miejscu twarzy otwory, tak żeby amatorzy pamiątkowych zdjęć mogli tam umieścić swoje. Poprosiliśmy jakąś miłą panią, żeby zrobiła nam zdjęcie, a sami udaliśmy się na podest za planszą. Jarek czym prędzej zajął miejsce ojca, Jola matki, Agnieszka córki, a mnie zostało już tylko stanowisko synka. Nie byłoby generalnie żadnego problemu z przyjęciem tej roli, tylko problem polegał na tym, że twarz męskiej latorośli znajdowała się o wiele niżej niż pozostałe, więc musiałem przykucnąć. Gdybym było jeszcze niżej przysiad byłby pełen i pewnie nie tak bolesny jak ten półprzysiad, w którym trzeba było wytrwać zanim sympatyczna kobieta zrobiła nam zdjęcie. Otóż w tymże półprzysiadzie poczułem tak nieprzyjemny ból w kolanach, że się odruchowo skrzywiłem, i właśnie w tym momencie moja twarz została utrwalona. Do dziś zdjęcie to wśród znajomych wywołuje niepohamowane salwy śmiechu, a ponieważ wśród naszych na ogół ponurych rodaków śmiechu nikomu nie należy żałować, nikomu nie mam za złe tej chwili złośliwej radości. Zresztą przekonajcie się sami -- zdjęcie jest poniżej. 





















Kilka minut później znaleźliśmy się przed gmachem rządu Liechtensteinu, czyli przed Regierungsgebäude des Fürstentums Liechtenstein, chyba po zamku najstarszym budynkiem w miasteczku, bo wzniesionym w latach 1903-1905 w stylu neorenesansowym. O ile można powiedzieć, że siedziba władzy wykonawczej cieszy oko, to nie do końca da się to powtórzyć na temat gmachu Landtagu, czyli liechtensteinskiego parlamentu, który przeniósł się do tej budowli przypominającą wielką drewnianą stodołę w 2008 roku. 














Kilka kroków za siedzibą rządu znajduje się katedra pw. św. Floryna (pochodzącego ze szwajcarskiej Gryzonii), a więc główny kościół miasta i zarazem całego państwa. Liechtenstein jest krajem katolickim i do nie dawna organizacyjnie podlegał szwajcarskiej diecezji Chur. Kiedy weszliśmy do środka pomyślałem sobie, że pierwszy lepszy kościółek parafialny we Włoszech prezentuje się bardziej imponująco od katedry w Vaduz. Okazało się, że bezwiednie dokonałem poprawnego porównania, ponieważ kościół św. Floriana do roku 1997 faktycznie był kościołem parafialnym. Do rangi katedry urósł wraz z awansem Liechtensteinu do statusu osobnej diecezji, a to za sprawą papieża-Polaka, Jana Pawła II. Wracając do samej świątyni, to już właśnie poznaliście moje zdanie o wyglądzie jej wnętrza. Z zewnątrz zresztą jest podobnie -- nic imponującego, zwykły neogotyk z roku 1873. 







































Ruszyliśmy w stronę Renu, czyli również parkingu, ale zanim dotarliśmy do samochodu, postanowiliśmy zobaczyć i przejść się po drewnianym moście na rzece. Pierwszą tego typu konstrukcję wzniesiono w na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku, ale później ją kilkakrotnie przebudowywano, a właściwie odbudowywano po powodziach, żeby ostatecznie na starych filarach postawić obecną wersję, a stało się to w latach 1900-1901. Początkowo służył wozom konnym, ale później również automobilom. Most przypomina długą drewnianą szopę, ponieważ jest mostem zadaszonym. W 1975 r. na południe od niego zbudowano most betonowy, czyli ten, którym my przybyliśmy tu z Sevelen i w ten sposób pozwolono drewnianemu staruszkowi odpocząć. Obecnie ten drugi służy jedynie pieszym turystom. Przeszliśmy oczywiście całą jego długość, czyli przekroczyliśmy Ren, żeby się znaleźć w Sevelen, ale zaraz też wróciliśmy, ponieważ samochód Janickich został na ziemiach księcia pana. 


































Zapłaciwszy w automacie za parking, wyruszyliśmy jednak nie w drogę powrotną, ale do Schellenbergu, czyli stolicy drugiego z majątków, które stały się w 1719 roku Księstwem Liechtensteinu. O ile dzisiaj dawne hrabstwo Vaduz to Oberland (Górny kraj), to dawny Herrschaft Schellenberg dziś pokrywa się z Unterland (Dolny kraj). Są to dwa okręgi wyborcze Księstwa. 

Jeżeli konsekwentnie nazywałem Vaduz miasteczkiem, to Schellenberg w pełni zasługuje na miano wsi. No może nie jakiejś polskiej ulicówki, ale jest to jednak rozległa górska wieś. Zabudowania są zdecydowanie inne niż w Vaduz, natomiast to, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie kontrastu z miejskością maleńkiej stolicy Księstwa, to absolutna cisza, jaka panowała w tej głównej miejscowości Unterlandu. Nie żartuję, ale można było odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się w jakiejś bogatej wsi Dolnego Śląska, którą kilka godzin wcześniej opuścili jej niemieccy mieszkańcy. Na ulicach nie spotkaliśmy przysłowiowego żywego ducha! Sklep i bar były zamknięte na głucho, mimo, że było to wczesne popołudnie. Wyczytaliśmy, że gdzieś tu powinny znajdować się ruiny zamku, ale drogowskazy wyprowadziły nas gdzieś w pole, które skończyło się stromym stokiem górskim. Nawigacji google nie włączyliśmy, bo to przecież nadal był teren poza Unią, a więc z cholernie drogim roamingiem. Na dodatek nie było kogo się o ten zamek spytać. Jedynym człowiekiem, jakiego widzieliśmy był traktorzysta jeżdżący po łące i koszący trawę, ale nie byliśmy na tyle zdeterminowani, żeby go po tej łące gonić i zadawać pytania. Usiedliśmy tylko na ławce, którą ktoś ustawił nad stromym stokiem i podziwialiśmy majestatyczne ptaki szybujące po niebie. Niestety odległość i nasza praktycznie nie istniejąca wiedza ornitologiczna, nie pozwoliły nam określić, czy były to jastrzębie, sokoły, czy orły, choć na te ostatnie były chyba trochę za małe. 

Wróciliśmy do trójkątnego malutkiego placyku przy rozwidleniu dróg, przy którym zaparkowaliśmy samochód. Ponieważ korciło mnie zobaczyć co to za schludny biały budynek otoczony ogrodem a opatrzony symbolami religii katolickiej, wszedłem do owego ogrodu przez furtkę i podszedłem do drzwi. Okazało się, że to była rezydencja samego biskupa Vaduz. Ponieważ nic nie wskazywało na to, żeby była dostępna dla turystów, czym prędzej się stamtąd wycofałem. Teraz ruszyliśmy już prosto w kierunku naszej kwatery. 

O Liechtensteinie mogę powiedzieć jedno: dobrze, że tam pojechaliśmy, bo to zawsze jakieś nowe doświadczenie, a że było to doświadczenie miejsca generalnie strasznie nudnego, to już inna sprawa. 






























Już po szwajcarskiej stronie wstąpiliśmy do Lidla, w celu zakupu żywności. To wtedy po raz pierwszy zauważyliśmy, ilu mieszkańców Liechtensteinu robi tam zakupy. 

Po przyrządzonym wspólnymi siłami obiedzie (zgoła nie szwajcarskim ani nie liechtensteinskim), oddaliśmy się słodkiemu lenistwu na świeżym powietrzu, na zmianę okupując jedyny hamak i ogrodowe krzesełka. Po pewnym czasie odegraliśmy podobną rolę, jak młody człowiek dnia poprzedniego, a mianowicie na pytanie jegomościa, który właśnie przyjechał z żoną, czy może zaparkować na podwórku, skwapliwie odpowiedzieliśmy, że "natürlich". 

Wynosząc bagaże z samochodu mężczyzna na wygląd od nas starszy spytał, czy jest tu "gemütlich", na co odpowiedziałem twierdząco, dumny z siebie, że zrozumiałem pytanie! Okazało się, że to małżeństwo przyjechało na wakacje z Hanoweru, a więc byli to najprawdziwsi Niemcy, a nie niemieckojęzyczni Szwajcarzy czy Austriacy. Nawiązaliśmy krótką rozmowę, w której inicjatywę przejął Jarek (tzn. inicjatywę z naszej strony, bo głównie jednak mówił hanowerczyk, a czasami dopowiadała coś jego żona). Jeszcze kilka minut przed przybyciem niemieckiej pary, Jarek po raz kolejny powtórzył, że na tym podwórku brakuje tylko dziada z babą. Już wraz z naszym przybyciem przestało ich brakować, a teraz z niemieckimi posiłkami tym bardziej o żadnym braku dziadów i bab mowy być nie mogło! 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz