Dawno dawno temu, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami stał sobie przepiękny zamek należący do królewny Śnieżki. No dobra, nie aż tak dawno temu, bo cóż to jest półtora wieku wobec np. egipskich piramid? Biorąc pod uwagę Wisłę, jako punkt odniesienia, pewnie uzbierałoby się nawet więcej lasów i rzek niż siedem. Aha, no i zamek nie należał do baśniowej królewny Śnieżki, a do pewnego prawdziwego króla, który do baśni jednak miał takie skłonności, że niektórzy uznali, że zamieszkał w urojonym świecie, co w powszechnym mniemaniu znaczyło, że po prostu zwariował.
Różnie tłumaczy się zaburzenia schizotypowe Ludwika II Wittelsbacha, ostatniego króla niepodległej Bawarii i zarazem pierwszego króla Bawarii jako kraju związkowego II Rzeszy, czyli Cesarstwa Niemieckiego. Problemy ze zdrowiem psychicznym to rzecz skomplikowana i nie nam się o nich wypowiadać, choć oczywiście możemy sobie poczytać różne hipotezy wysuwane przez uczonych psychiatrów i psychologów. Ci, którzy chcieliby wyjaśnień prostych a racjonalnych, proponują m.in. taką oto hipotezę, że Ludwik, król największego po Prusach państwa niemieckiego, wcale nie chciał zjednoczenia Niemiec pod dyktando Bismarcka, czyli premiera Prus, który wyeliminowawszy ze spraw niemieckich Austrię (1866), a potem pokonawszy cesarza Francuzów Napoleona III (1871), nakłonił wszystkich władców niepodległych dotąd państw i państewek do zwrócenia się do króla Prus z prośbą, żeby objął tron cesarski świeżo zjednoczonego państwa. Ludwik Wittelsbach był temu niechętny. Ponieważ jednak był poważnie zadłużony, przyjął od Bismarcka ofertę w wysokości sześciu milionów marek w złocie i uprzejmą prośbę do kolegi-króla Prus napisał. Można powiedzieć, że sprzedał się za pieniądze, ale nie stawiajmy się w roli sędziów. Opór pewnie i tak nie zdałby się na wiele.
Wracając do "racjonalnej" hipotezy przyczyn ucieczki nieszczęsnego króla w światy baśniowe, tłumaczy ona, że to właśnie rozczarowanie rzeczywistością, zwłaszcza brakiem mocy sprawczej w sprawie sprzeciwu wobec potęgi Prus, doprowadziły go do takiego stanu umysłowego. Cały ten sposób rozumowania ma jednak poważną słabość. Zafascynowanie nierealnymi fantazjami na tematy historyczne występowało u Ludwika II na długo przed zjednoczeniem Niemiec. Długi króla mogły mieć swoje źródło m.in. w hojnym mecenacie. Ludwik finansował np. opery Richarda Wagnera, którego był wielbicielem. Gdyby to wszystko działo się dzisiaj, powiedzielibyśmy, że król po prostu sponsorował projekty fantasy.
Jednym z takich projektów właśnie był idealny rycerski zamek, jaki bawarski król kazał wznieść niedaleko Schwangau. Ten baśniowy gmach wg projektu Christiana Janka (później rozwinięty przez innych archtektów) zaczęto wznosić w 1864 roku (a więc nawet jeszcze przed tym, jak Bismarck siłą wypchnął Habsburgów z projektu zjednoczonych Niemiec), budowę zaś ukończono w roku 1886, 172 dni po śmierci króla, który mieszkał w swoim wymarzonym zamku ze średniowiecznej baśni od 1884. Długo się więc nim nie nacieszył.
Oczywiście wszyscy wiemy, że wytwórnia Walta Disneya wykorzystała Neuschwanstein jako inspirację dla zamku królewny Śnieżki, który to motyw stał się stałym elementem wszystkich czołówek disneyowskich kreskówek.
Skąd nazwa Neuschwanstein? Otóż praktycznie naprzeciwko zamku nieszczęsnego Ludwika II stoi rezydencja letnia zbudowana przez jego ojca Maksymiliana II w postaci zamku Hohenschwangau (wzniesiony w latach 1833-1837 w stylu neogotyckim). Otóż w czasach, kiedy Ludwik budował swój zamek z baśni, zamek jego ojca (nota bene, rezydowała tam w tym czasie matka Ludwika) nazywano zamkiem Schwanstein. Dlatego ten, który budował nazwano Nowy Schwanstein.
Samochód zostawiliśmy na parkingu, gdzie uprzejmy czarnoskóry młody człowiek z obsługi powiedział na widok naszej rejestracji po polsku "Dzień dobry!" Następnie skierował nas na wolne miejsce. Od razu spodobało nam się to, że każde miejsce parkingowe było oddzielone od sąsiedniego nie tylko namalowanymi pasami, ale murowanymi, a przynajmniej na takie wyglądającymi mini "miedzami", co uniemożliwiało tak częste na innych parkingach zajmowanie dwóch miejsc przez jeden samochód.
Idąc w stronę sklepu z pamiątkami minęliśmy autokar z polską wycieczką. "A więc naprawdę jesteśmy wszędzie!" pomyślałem. Po zerknięciu na dość typowe wyroby pamiątkarskie (no nie, ciupag nie było), postanowiliśmy, że wstąpimy tu w drodze powrotnej. Tymczasem udaliśmy się obok punktów gastronowmicznych do asfaltowej alei prowadzącej prosto na zamek Neuschwanstein, którą to nazwę jeszcze wtedy zupełnie źle wymawiałem, a mianowicie Neuschweinstein. Trochę mnie dziwił metaloplastyczny symbol łabędzia, który zobaczyłem gdzieś jeszcze po drodze na parking z okien samochodu, ale oczywiście przestał, kiedy zrozumiałem, że w nazwie chodzi o kamień łabędzi, a nie świński.
Podczas podejścia wyasfaltowaną parkową aleją obserwowaliśmy m.in. wozy wiozące dziesiątki pasażerów leniwych na tyle, że woleli zapłacić za wjazd na wysokość zamku. Wozy ciągnęły koni rasy ardeńskiej, czyli, jak to mówiliśmy w Bogusławicach, gdzie jeździłem na obozy jeździeckie, "grubasy".
Ardeny pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa jako konie ciągnące w Łodzi wozy z węglem. Mieszkałem przecież w kamienicy, gdzie każde mieszkanie miało piece opalane tym dziś wyklętym paliwem. Jako dziecku wydawały mi się te konie niezwykle potężne i raczej brzydkie w porównaniu z końmi, jakie miał mój dziadek na wsi. Nikt w mojej rodzinie nie znał wtedy nazw ras koni, więc te od wozów z węglem nazywaliśmy po prostu końmi pociągowymi. Ale przecież konie w Lasocinie też służyły do ciągnięcia. Na jakiejś zasadzie ówcześni chłopi na kielecczyźnie (też ówczesnej) woleli zgrabne i szczupłe konie rasy małopolskiej.
Tymczasem teraz, patrząc na te masywne zwierzęta ciągnące te wozy z grupami turystów, doszedłem do wniosku, że ardeny to po prostu bardzo piękne zwierzęta. Co z tego, że mają dużą masę i wszystko jest u nich większe i szersze. Są zbudowane tak proporcjonalnie i przy tym ich grzywy i ogony stanowią tak śliczne dodatki do ich potężnych ciał, że są po prostu rozczulające. Być może na stare lata zrobiłem się wrażliwszy na zwierzęta, bo chyba jeszcze kilka lat temu nie wzruszyłby mnie ani widok kózek z dzwoneczkami w Szwajcarii, ani widok "koni pociągowych".
Pomyślałem sobie od razu, że podczas gdy polscy ekolodzy protestują przeciwko przewozom turystów konnymi wozami nad Morskie Oko, niemieckim ekologom jakoś ta eksploatacja biednych zwierząt w ogóle nie wzrusza. Nie mogłem się powstrzymać od złośliwej myśli, że niemieccy zieloni największe zagrożenie dostrzegli w elektrowniach atomowych, co zaowocowało otwieraniem nowych kopal węglowych (z którymi walczą aktywiści z innych krajów, w tym Polski), podczas gdy niedolę zwierząt mają w du...żym poważaniu. Jednakowoż wkrótce obserwacja mijających nas wozów doprowadziła mnie do wniosku, że te wozy z turystami nie są ciągnięte jedynie siłą mięśni zwierząt. Widać było i słychać, że mają one napęd elektryczny. Konie więc były tylko dodatkową atrakcją. Tyle, że wspiąć się kilka razy dziennie pod górę i z tej góry zleźć to też jest jakiś wysiłek.
Mijali nas też cykliści na rowerach górskich. Ci maniacy nie tylko jechali asfaltową aleją, którą szliśmy, ale skręcali gdzieś na leśne piaszczysto-kamieniste ścieżki biegnące o wiele bardziej stromo pod górę.
W międzyczasie też stanęliśmy w pieszym korku, po oto dwóch panów obcinało z czubków drzew gałęzie, więc istniało niebezpieczeństwo ugodzenia spadającym fragmentem drzewa.
W końcu dotarliśmy na górę, minęliśmy "stację dyliżansów", czyli tych wozów wiozących turystów , potem restaurację w stylu starej gospody, i przed naszymi oczami wyłonił się cel naszej wspinaczki. Wysiłek w nią włożony okazał się ceną, którą warto było zapłacić. Zamek Neuschwanstein jest cudowny. Nie planowaliśmy zwiedzania jego wnętrz, ale samo zobaczenie tego cudu niemieckiego historyzmu z różnych perspektyw i na tle skalistych gór i jeziora, to coś, dla czego warto się tam wybrać. Obejrzeliśmy zamek od strony głównego wejścia, potem wzdłuż bocznej ściany leśną ścieżką odeszliśmy na sporą odległość on niego, żeby ponownie go zobaczyć z mostu od drugiej strony. No niestety turystów było tutaj całe mnóstwo, więc trzeba było postać trochę w kolejce, żeby w ogóle na ten mostek wejść. Było jednak warto. Patrząc na Neuschwanstein miałem wrażenie, że twórcy z wytwórni Walta Disneya chyba dorysowali kilka wież i wieżyczek, ale może się mylę. Pewnie zamek wygląda jeszcze inaczej z lotu ptaka.
Okazało się, że tuż przy tym mostku był końcowy przystanek autobusowy, a do tego miejsca dojeżdżają zwykłe autobusy miejskie. Nie trzeba więc się wspinać, ani męczyć koni, żeby tu dojechać. Przyznacie jednak, że taki wjazd środkiem komunikacji miejskiej pozbawiłby do reszty całe przedsięwzięcie cech romantycznej wyprawy ze świata fantasy.
Zeszliśmy jedną z tych piaszczysto-kamienistych leśnych ścieżek, która stromo, ale na szczęście zygzakiem, prowadziła w dół. I znowu widzieliśmy rowerzystów z mozołem pedałujących w kierunku zamku. My na szczęście już schodziliśmy.
Na dole wstąpiliśmy na coś naprawdę niemieckiego i niedrogiego, czyli na niemiecki fastfood w postaci kiełbasek z sałatką ziemniaczaną. Moje towarzystwo wzięło po currywurście, ale ja stwierdziłem, że najlepsze currywursty są w Berlinie, więc kupiłem sobie bratwursta (kiełbase zmażoną). Sałatka ziemniaczna to z kolei temat niezwykle ciekawy, bo doszedłem do wniosku, że w Niemczech nie ma czegoś takiego, jak jedna sałatka ziemniaczana. Inną jadłem w Poczdamie, inną w Norymberdze i teraz jadłem jeszcze inną. Nie było w niej na pewno majonezu, za to był ocet i świeże ogórki.
Zaspokoiwszy głód zaczęliśmy się zastanawiać, czy się wspiąć do zamku Hohenschwangau, który znajdował się na górze za punktem gastronomicznym, gdzie jedliśmy kiełbaski. Doszliśmy jednak do wniosku, że wspinać nam się nie chce. Zamiast kolejnego wysiłku fizycznego zdecydowaliśmy się zatrzymać w miasteczku, które nas zaintrygowało w drodze na Neuschwanstein. Patrząc na jego budynki z okien samochodu bardzo nam się spodobało. Po kolejnej wizycie w sklepie z pamiątkami i drobnych w nim zakupach, pojechaliśmy bez żadnego przygotowania teoretyczno-przewodnickiego do Füssen.
No tak, zamek jak z bajki, a twoje zdjęcia i opis tylko to potwierdzają. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się tam pojechać ;) ŁUKASZ
OdpowiedzUsuń