wtorek, 11 lutego 2025

Popas w Bregencji, czyli spacer nad Jeziorem Bodeńskim (wtorek, 30 lipca 2024)

Jezioro Bodeńskie


W drodze do naszej nowej kwatery i bazy wypadowej już na terenie Bawarii, a więc Republiki Federalnej Niemiec, Jarek zaplanował krótki postój w austriackiej Bregencji. Była więc ona naszym pierwszym celem, a ponieważ leży całkiem niedaleko Sevelen i Liechtensteinu, pierwszy etap trasy nie zapowiadał się na uciążliwy. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, zjedliśmy śniadanie, a ja nagrałem kilka pożegnalnych słów przy kawie na tle alpejskiego krajobrazu, żeby umieścić je na Facebooku. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie pewien zabawny fakt, który jest ściśle związany z zagraceniem całego obejścia, gdzie rzekomo dziada z babą tylko brakowało. 

Otóż za starymi materacami i jakimiś krzesłami walał się w trawie nadmuchany balonik w kształcie tygryska. Leżał sobie, to niech sobie nadal leży -- prawdopodobnie takie było rozumowanie wszystkich tych, którzy tego tygryska dostrzegali. Tymczasem uważając na to, żeby w tle za moją twarzą na nagraniu znalazły się majestatyczne granie Alp, jakimś cudem w ogóle nie zauważyłem, że w kadrze znalazł się ów balonik w kształcie bohatera historii o Kubusiu Puchatku. Co więcej, o ile przez poprzednie dni naszego pobytu, tygrysek po prostu leżał na trawie, tym razem jakimś cudem powstał i w tej postawie stał się bohaterem drugiego planu mojego pożegnania z Sevelen. Ba, tak naprawdę to on ukradł mi show, bo każdy, kto oglądał, przede wszystkim śmiał się z tygryska. Najśmieszniejsze jednak w tym wszystkim było to, że ja go w ogóle nie dostrzegłem, a może i dostrzegłem, ale zbagatelizowałem jego humorystyczną moc. 






Po kawie zaczęliśmy znosić bagaże, a na koniec zamknęliśmy kłódkę od drzwi naszej kwatery, bo zapomniałem napisać, że ta zaczynała się na półpiętrze drzwiami zamykanymi na kłódkę. Za tymi drzwiami szło się jeszcze pół piętra na górę, po czym do właściwego pokoju, a właściwie wydzielonej z niego kuchni wchodziło się przez coś w rodzaju otwieranej i zamykanej furtki o wysokości barierki, jakie jeszcze kilkanaście lat po Soborze Watykańskim II można było spotkać w kościołach katolickich (oddzielały prezbiterium od reszty wiernych, i przy nich też klękali ci, którzy chcieli przystąpić do komunii. Gdyby więc jakiś rabuś zdołał przepiłować kłódkę, lub w inny sposób sforsować drzwi na półpiętrze, miałby jeszcze przed sobą poważną przeszkodę do pokonania, w postaci zamkniętej furtki, do przejścia nad którą musiałby podnieść nogę na wysokość pasa. Na jego miejscu nie ryzykowałbym jednak, bo to groziłoby utratą równowagi i potoczeniem się po wąskich schodach! 

Pożegnałem też z żalem ekspres kolbowy do kawy, obsługi którego nauczył mnie w Krakowie Filip, partner mojej kuzynki Ani. Parzyłem więc w Sevelen świetną kawę, co miało się okazać ostatnią okazję do wypicia takiej na kwaterze, bo później, już na niemieckiej ziemi ekspresy opierały się już na zupełnie innej technologii, o czym napiszę we właściwym czasie. 

W końcu zapięliśmy pasy w hyundaiu i20 i ruszyliśmy w stronę granicy z Austrią, po drodze jednak zatrzymawszy się przed Lidlem, żeby zrobić jakieś zakupy żywnościowe na zapas. I znowu najwięcej zaparkowanych samochodów miało rejestracje Księstwa Liechtensteinu. 

Szosa, jaką jechaliśmy, nie była autostradą, ale za to nie trwała długo. W Bregencji nawigacja naprowadziła nas na parking, i na szczęście znaleźliśmy wolne miejsce, co okazało się wcale nie takie oczywiste. Przy okazji parkowania Jola zdążyła rozdrażnić swojego rodzonego męża przytaczając przykłady, kiedy to Jarek mając do wyboru kilka miejsc w cieniu, z uporem maniaka zostawiał samochód w pełnym słońcu. Tutaj zbytniego wyboru nie było, ale udało się stanąć w miejscu w miarę ocienionym. 

Z parkingu było już niedaleko do Jeziora Bodeńskiego, które oczywiście każdemu Polakowi, który coś w życiu przeczytał, musi się kojarzyć z książką Stanisława Dygata o takimż tytule. Jezioro jest tak duże, że faktycznie na horyzoncie nie widać drugiego brzegu. Postanowiliśmy się najpierw trochę pokręcić po bulwarach. 

Zwiedzanie zaczęliśmy od wielkiego amfiteatru, którego scenę umieszczono już nad wodą jeziora. Pokrywały ją jakieś polarne dekoracje, ale nie sprawdzałem, do jakiej sztuki. W każdym razie, z całą pewnością było wspaniale obejrzeć spektakl w takich okolicznościach. Najbliższe spektakle na pewno będą miały miejsce na tej pływającej scenie w czerwcu 2025 roku, podczas kolejnego festiwalu teatralnego, odbywającego się w Bregencji od 1946 r. (Bregenzer Festspiele). Ponieważ jednak o tej porze nikt go nie zamierzał zagrać, a my przecież nie mieliśmy czasu do wieczora (zresztą wcale nie wiadomo, czy tego dnia wieczorem coś wystawiali), opuściliśmy teatr i poszliśmy podziwiać jezioro od strony otaczających je alejek. 











Mijaliśmy ogródki  kawiarniane i restauracyjne, w których praktycznie każdy stolik był zajęty. Normalnie jak w Italii, ale... jednak jakoś inaczej. To wszystko prawdopodobnie moje projekcje i złudzenia, ale ta austriacka atmosfera kawiarniana, mimo, że pełna gwaru i wesołych rozmów przerywanych wybuchami śmiechu, wydała mi się czymś diametralnie odmiennym od atmosfery włoskich lokali tego typu. Kiedy tak sobie analizuję własną reakcję, dochodzę do wniosku, że w grę mogły wchodzić tylko dwa czynniki: język niemiecki i ceny kawy, trzy-cztery razy wyższe niż we Włoszech. 

Niemniej kawy chciałem się napić, więc ją sobie kupiłem w budce ze słodyczami. Kiedy do niej podeszliśmy szybko podbiegł do niej mężczyzna przed czterdziestką w roboczym kombinezonie usprawiedliwiając się, że jest w pracy i chciałby być szybciej obsłużony, bo musi do owej pracy jak najszybciej powrócić. Na szczęście mówił bardzo wyraźną niemczyzną, więc wszystko zrozumieliśmy i oczywiście nie robiliśmy problemu, zwłaszcza, że kolejki żadnej nie było. Potem jeszcze uśmiechnięta sprzedawczyni z budki jeszcze raz nas przepraszała i usprawiedliwiała obsłużenie mężczyzny poza kolejnością. A my na to "kein Problem!" Oczywiście, gdybym wiedział, jak to jest po niemiecku, powiedziałbym "luzik!" Po chwili piłem co prawda z kartonowego kubka, ale za to bardzo przyzwoitą kawę. Niestety nie umiem powiedzieć, czy był to Julius Meinl, bo zbyt rzadko mam okazję kosztować tej austriackiej kawy. 



Idąc nadbrzeżem usłyszałem buskera grającego znaną mi melodię, więc naszła mnie ochota, żeby powtórzyć numer z Lavagni, a mianowicie do niej zatańczyć, bo jak już przy tamtej okazji wyjaśniałem, uważam, że życie powinno być jak musical -- ludzie powinni tańczyć i śpiewać przy każdej nadarzającej się okazji. Świat z muzyką jest z całą pewnością lepszy (no dobra, może wyłączając wojskowe marsze zagrzewające do zabijania ludzi, deaf metalu, bo trudno przy nim tańczyć, i disco-polo ze względów estetycznych, ale jak ktoś lubi...). 



Friedrichshafen to miejscowość położona ok. 40 km od Bregencji, ale już na terenie Republiki Federalnej , gdzie przed II wojną światową produkowano sterowce i gdzie do dziś się je produkuje, choć nie na taką skalę. Tam też znajduje się Zeppelin Museum. Niestety tej atrakcji nie zaplanowaliśmy. Tymczasem jednak od strony Friedrichshafen nadlatywał nad "naszą" część Jeziora Bodeńskiego najprawdziwszy sterowiec! Znając te latające cygara jedynie z filmów, stałem jak urzeczony i obawiam się, że gdyby ktoś zamiast na zeppelina zerknął na mnie, zobaczyłby moją rozdziawioną gębę. Oto bowiem przybliżał się balon ze sterem i zamiast gondoli w kształcie kosza miał podczepiony "autobus" z pasażerami. Ależ byłoby cudownie się czymś takim przelecieć! Musiałem jednak powściągnąć swoje marzenia, ponieważ planowaliśmy przecież jeszcze zwiedzić kawałek miasta. 

















Jezioro Bodeńskie jest duże i piękne niczym Maggiore czy Como we Włoszech, a i niebo było cudownie niebieskie, ponieważ pogoda nam wyraźnie sprzyjała. Nie mieliśmy jednak całego dnia na kontemplowanie uroku tego akwenu, ponieważ chcieliśmy jeszcze obejrzeć kilka budynków tego zabytkowego miasta. Już chciałem napisać "miasteczka", ponieważ Bregencja liczy nieco ponad 28 tysięcy mieszkańców, a więc jest większa od Sandomierza. Ten ostatni natomiast jest takim moim subiektywnym wyznacznikiem granicy między miasteczkiem a małym miastem. 

Odwróciwszy się więc plecami do jeziora, którego nazwa stanowi tytuł powieści Dygata, ruszyliśmy w stronę centrum, ale po dosłownie kilku krokach okazało się, że musimy poczekać przed zamkniętym szlabanem. Nadjeżdżający pociąg jakoś tak wcale się nie spieszył -- przez dobrych kilka minut w ogóle go jeszcze nie było, a kiedy nadciągnął, poruszał się z godnością i majestatycznie. W końcu z przejścia zjechał ostatni wagon, szlaban został otwarty i mogliśmy ruszyć na krótką wycieczkę po zabytkowej części miasta. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz