 |
Dunaj czy Dunajec? Widok od strony klasztoru Weltenburg. |
Jakob Fugger "der Reiche", czyli Jakub Fugger, zwany przez augsburskich współobywateli "Bogaczem", w pewnym momencie swojego życia poczuł, że powinien coś zrobić dla tych z nich, którym się w życiu nie powiodło. Ktoś mógłby powiedzieć, że dobroczynność to rzecz dość normalna wśród bogaczy, bo przecież znamy przykłady tych, którzy się dorobili dużego majątku, a potem pozakładali fundacje łożąc duże sumy na badania medyczne, organizacje charytatywne dokarmiające głodujące dzieci w Afryce, na edukację dla zdolnych dzieci z uboższych rodzin, na muzea i na szeroko pojętą sztukę (choć w tym ostatnim przypadku może chodzić po prostu o inwestycję pieniędzy). Jakoś tak się z niektórymi bogaczami dzieje, że chcą po sobie zostawić nie tylko świetnie zorganizowaną firmę i miliony dolarów na koncie, ale również coś, co przyniesie pożytek społeczeństwu. Szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko takiej działalności, o ile nie ma na celu skłonienie beneficjentów do poparcia politycznego dobroczyńcy.
Czasami można odnieść wrażenie, że społeczeństwo amerykańskie, przy swojej niechęci do "socjalizmu", czyli organizowania ochrony socjalnej przez państwo, opiera się przede wszystkim na filantropii. W latach 90. większość drobnych biznesmenów była dopiero na dorobku, więc jeszcze nie osiągnęli takiego stanu umysłu, żeby się dzielić ze społeczeństwem. Wielcy, czyli głównie byli dyrektorzy firm państwowych, którzy się na nich uwłaszczyli, jeśli myśleli o działalności charytatywnej na dużą skalę, to tylko po to, żeby móc sobie kwoty na nią wyłożone wpisać w koszty. W tamtych czasach pracowałem w różnych państwowych szkołach i pamiętam, jak ich dyrektorki mawiały, że taki a taki sprzęt być może nam zasponsoruje ojciec Xa, bo on sobie to potem i tak "odpisze od podatku". Te słowa świadczyły o tym, jakimi byliśmy ignorantami w kwestiach fiskalnych i biznesowych w ogóle. Mało kto rozumiał, że odpisanie od podstawy opodatkowania to nie to samo co odpisanie od podatku.
Podarunki od biznesmenów się więc zdarzały, co z kolei prowadziło do takich patologii, że lokalny bonzo fundował np. posterunkowi policji w swoim miasteczku radiowóz, w zamian oczywiście oczekując przyjaznego traktowania przez tak obdarowanych policjantów. A czasami przecież mogło chodzić o zwyczajne pranie bandyckich pieniędzy. Natomiast o jakichś większych projektach socjalnych ufundowanych przez świeżo upieczonych kapitalistów zbyt wiele się nie słyszało. Niektórzy zaczęli to dostrzegać i narzekać, że nasi przedsiębiorcy nie dorośli jednak mentalnie do amerykańskiego poziomu.
Przy tym wszystkim nikt się nie przejmował kwestią ludzkiej godności, bo przyjmowanie jałmużny jest dla wielu naprawdę potrzebujących krępujące, podczas gdy różnego rodzaju cwaniaki, bez skrupułów wykorzystują hojność czy to państwa, czy organizacji charytatywnych.
Wiem, że ten wstęp już jest długi, ale muszę do niego dorzucić jeszcze jedną sprawę, a mianowicie tanie budownictwo socjalne. W Wielkiej Brytanii, wielu niezbyt zamożnych dostaje pod wynajem oczywiście mieszkanie od council, czyli od rady miasta. I są to faktycznie mieszkania tanie. Pamiętam z kole, jak w Białymstoku powstało osiedle zwane TBS, ponieważ zbudowano je z funduszy Towarzystwa Budownictwa Społecznego. Nie pamiętam natomiast, czy kiedykolwiek mieszkania na tym osiedlu były przeznaczone dla ludzi o bardzo niskich dochodach. Nasza koleżanka musiała zapłacić za to mieszkanie normalną komercyjną cenę, co wiązało się z wzięciem kredytu. Później je sprzedała również po cenie rynkowej. Poza nazwą w tym osiedlu nic społecznego (czyli socjalnego) nie zostało.
Po tym być może przydługim wstępie, wróćmy do Augsburga i do Jakoba Fuggera. Otóż człowiek ten zbudował pierwsze na świecie osiedle autentycznie socjalne, które funkcjonuje w swojej roli do dziś. Na wykupionym przez siebie w 1514 roku terenie dwa lata później zaczął stawiać domy, gdzie od 1523 roku zaczęli się wprowadzać zubożali rzemieślnicy z rodzinami. Domy są dwupiętrowe (drugie piętro to poddasze), a mieszkania całkiem spore i wygodne. Po bombardowaniu miasta przez aliantów podczas II wojny światowej, Fuggerai odbudowano, czy też odrestaurowano i nadal jest miejscem zamieszkania niezamożnych augsburżan, dziś w większości ludzi starszych.
Fuggerai można zwiedzać, ale oczywiście za opłatą. Mam trochę mieszane uczucia, co do tego, jakbym się czuł, gdyby codziennie po raczej wąskich uliczkach mojego osiedla przewalały się tłumy turystów. Widocznie jednak nie jest tak źle, skoro mogliśmy bez problemu wejść i przespacerować się między uroczymi domami. Gdybym nie wiedział, że zbudowano je na początku XVI wieku i ich architektura się od tamtego czasu nie zmieniła, pomyślałbym pewnie, że to jakieś niemieckie osiedle robotnicze z czasów republiki weimarskiej, a już najdalej umieściłbym je w tym samym czasie, kiedy Karl Scheibler budował w Łodzi osiedle robotnicze na Księżym Młynie. Tymczasem to jest niemiecki renesans! Pewne zmiany nastąpiły już po II wojnie światowej, kiedy do Fuggerei doprowadzono kanalizację i prąd elektryczny.
Rozpisałem się na początku o motywach, jakimi kierują się współcześni fundatorzy inicjatyw prospołecznych. Czym jednak kierował się Fugger? Początkowo myślałem, że tylko chęcią pozytywnego zapisania się w pamięci potomnych. Domyślałem się jakiejś przemiany zatwardziałego serca starego groszoroba i sknery. Tymczasem mój kolega, świetny germanista, Łukasz Krawczyk, zwrócił mi uwagę, że czytając regulamin Fuggerei (był wywieszony w jednym z pomieszczeń muzealnych), najwidoczniej przegapiłem ważny punkt. Otóż Jakob Fugger rozumiejąc, że coraz młodszy nie będzie i, że raczej wcześniej niż później przyjdzie mu się pożegnać z tym światem, postanowił się zabezpieczyć na przyszłość, którą, jak się domyślał, przyjdzie mu raczej spędzić w czyśćcu niż od razu w niebie. Dlatego m.in. jednym z warunków dostania mieszkania w Fuggerei jest wyznanie rzymsko-katolickie. Protestanci, którzy koncepcję czyśćca odrzucają, nie na wiele by się Fuggerowi przydali. Chodziło bowiem o to, że każdy mieszkaniec osiedla miał obowiązek codziennie w swoich modlitwach wspominać swojego dobroczyńcę. Jednym słowem, modlitwy lokatorów Fuggerei miały złagodzić czyśćcowe męki fundatora. Facet po prostu poczynił inwestycję i zrobił na tym doskonały interes o charakterze nadprzyrodzonymi i zaświatowym. Jak mówi polskie powiedzenie, "za pieniądze ksiądz się modli", ale jak widać, nie tylko ksiądz (bo msze za duszę Jakuba Fuggera są nadal codziennie odprawiane w kościele pw. św. Marka), ale również ubodzy mieszkający w pierwszym socjalnym osiedlu świata.
We wstępie wspomniałem też o godności przyjmującego dobroczynną opiekę. Otóż zadbano i o to, bo żeby lokatorzy nie myśleli, że się im udziela jałmużny w postaci darmowego mieszkania, są oni zobowiązani do symbolicznej, ale jednak opłaty. W dawnych czasach był to jeden gulden reński miesięcznie, a obecnie jest to 88 eurocentów. Grosze, ale jednak trzeba zapłacić, a ten kto płaci, nie czuje się jak żebrak.
Fugger zmarł w 1525 roku przeżywszy lat 66 w Augsburgu. Człowiek, który sterował gospodarką Rzeszy i nie tylko, i który był na tyle bogaty, że sobie kupił złagodzenie kary za grzechy po śmierci.
Po spacerze po uliczkach osiedla i zwiedzeniu mieszkań, w których urządzono wystawę muzealną -- pokazano jak wyglądała typowa kwatera ubogiej rodziny, a także wystawiono zdjęcia powojennej odbudowy -- zdecydowaliśmy się zjeść obiad na jego terenie, tuż przy bramie, przez którą wchodziliśmy, i którą mieliśmy wkrótce wyjść.
Lokal składał się z kilku stołów z ławami na świeżym powietrzu i zadaszonego punktu sprzedaży i wydawania posiłków z kuchnią za nimi. Wybór nie był zbyt bogaty ani wyszukany, co może nawet dobrze współgrało z charakterem osiedla, ale był za to tradycyjny i solidnie niemiecki. Wzięliśmy po kiełbasce z sałatką ziemniaczaną, która jednak smakowała nieco inaczej niż ta u podnóża Neuschwanstein. Nie wiem, na czym polegają różnice w tych różnych niemieckich wariantach sałatki, której podstawowym składnikiem są ugotowane i ostudzone ziemniaki, a mówiąc z niemiecka po prostu kartofle, ale jednak są one wyczuwalne.
Przy zamówieniu dostaliśmy dwa beepery, których brzęczenie zwiastowało konieczność ponownego udania się do kontuaru po odebranie posiłku. Po zjedzeniu naszych kiełbas i sałatek, i po odpoczynku, bo przecież jedliśmy na siedząco, co po tak długim spacerze po mieście, było swego rodzaju czynnikiem regenerującym, opuściliśmy osiedle Jakoba Fuggera i udaliśmy się już prosto w kierunku parkingu.
Opuściliśmy Augsburg i rzekę Lech. Opuściliśmy Szwabię, by znaleźć się w Dolnej Bawarii i zbliżyć się do Dunaju. Tego samego Dunaju, który podziwialiśmy kiedyś w Wiedniu i Budapeszcie, tylko w jego bardziej górnym biegu, choć już tutaj jest on na tyle szeroki, że mogą po nim pływać statki wycieczkowe.
Ostatnim zaplanowanym punktem przed dojazdem do Bad Abbach, był benedyktyński klasztor Weltenburg. Początki ludzkiej obecności w tym miejscu sięgają roku 45 naszej ery, a chodzi, jak to często na tych terenach bywa, o punkt na trasie legionów rzymskich. Natomiast jako miejsce kultu chrześcijańskiego funcjonuje od 617 roku, kiedy to klasztor założyli iro-szkoccy mnisi Agulus i św. Eustazjusz z klasztoru Luxeuil założonego przez św. Kolumbana. W VIII wieku klasztor przyjął regułę benedyktyńską. W wieku XII zbudowano kościół, który w 1716 r. został zastąpiony przez budynek barokowy, który stoi tam do dziś. Na początku XIX wieku klasztor rozwiązano w ramach reorganizacji państw niemieckich związanych z działaniami Napoleona i końcem Świętego Cesarstwa Rzymskiego, co wiązało się m.in. z sekularyzacją. Browar sprzedano, zaś kościół i klasztor oddano na potrzeby zwyczajnej parafii. W roku 1842 za sprawą króla Bawarii, Ludwika I, stała się ona ponownie parafią benedyktyńską. W 1913 jej znaczenie urosło do rangi opactwa. Do dziś też cały obiekt znajduje się pod opieką Kongregacji Benedyktyńskiej. Nie wgłębiałem się głęboko w charakter tego tworu. Zawsze wydawało mi się, że jest zakon ze swoją organizacją i hierarchią i to wystarczy, ale okazuje się, że zakonnicy lubią się organizować na jeszcze jakichś innych dodatkowych zasadach. Tak czy inaczej, Weltenburg jest obiektem benedyktyńskim. A, i nadal działa tam browar.
Nie wiedzieliśmy, czy przy samym opactwie będzie wolno zaparkować, więc samochód zostawiliśmy na wąskim parkingu przy szosie biegnącej między stromymi skałami a Dunajem. Do bramy wejściowej doszliśmy po przejściu jakichś 500 metrów. Po jej przejściu znaleźliśmy się na dziedzińcu zajętym przez sklepik z pamiątkami i ogromną liczbą stolików restauracyjnych.
Zwiedzanie Weltenburga zaczęliśmy od spaceru -- najpierw na żwirową plażę nad Dunajem, a potem wzdłuż rzeki do przystani statków wycieczkowych. Gdybym nie wiedział, że jestem w Bawarii nad Dunajem, pomyślałbym, że znajdujemy się gdzieś w Sromowcach nad Dunajcem. Rzeka i malownicze skały z lasami na szczytach bardzo mi ten nasz swojski widok przypominały.
Widząc przypływające i odpływające jednostki Jola rzuciła pomysł, że może byśmy któregoś z nadchodzących (a nie było ich już wiele) dni przepłynęli się takim stateczkiem. W budce, w której sprzedawano bilety zorientowaliśmy się w ich cenach i mniej więcej w godzinach rejsów z i do Kelheim. Kiedy wracaliśmy w stronę klasztoru naszą uwagę zwróciła ściana z zaznaczonymi poziomami wody podczas wylewów Dunaju. Trzeba przyznać, że miejsce to było i myślę, że nadal jest terenem zalewowym, więc w każdej chwili grozi mu powódź.
Wracając przez klasztorne podwórko zajrzeliśmy wnętrza barokowego kościoła, które okazało się do bólu barokowo-banalne, a następnie spojrzeliśmy na menu restauracji naprzeciwko i doszliśmy do wniosku, że mają tu bardzo atrakcyjne bawarskie potrawy, a przy tym w całkiem przystępnych cenach. Nie wiedzieliśmy jeszcze kiedy, ale powzięliśmy zamiar przypłynięcia w to miejsce statkiem z Kelheim i zjedzenia tu obiadu.












































Ruszyliśmy w kierunku Bad Abbach. "Bad" przed nazwą miejscowości pełni w języku niemieckim mniej więcej taką rolę jaką pełni "zdrój" po nazwie miejscowości w polskim. Wskazuje na jej uzdrowiskowy charakter, czyli miejsce, gdzie udawano się "do wód". Jak było z tymi wodami, opowiem we właściwym czasie. Na razie jednak dojechaliśmy do dysontu Netto, gdzie zrobiliśmy trochę zakupów spożywczych. I to na dobrą sprawę było jedyne miejsce, jakie poznaliśmy na terenie samego Bad Abbach (oprócz jeszcze jednego, ale o tym znowu we właściwym czasie). Nasza kwatera znajdowała się bowiem w sąsiedniej wiosce o nazwie Oberndorf, z kościołem z bawarską cebulastą kopułką na wieży, która w dodatku była tak naprawdę typową "ulicówką", składającą się z drogi równoległej do Dunaju z zabudowaniami po obu stronach. Miejscowość nie wyglądała jednak na osiedle rolnicze. Co tu dużo gadać, jak w wielu miejscach w Europie, wsie, jeżeli udaje im się przetrwać, zamieniają się w miejsce zamieszkania zamożnych rodzi pracujących gdzieś w pobliskich miastach. Oberndorf jest więc wsią eleganckich nowoczesnych domów i gospody, a właściwie eleganckiej restauracji (po jednej stronie ulicy) i byle jakim ale murowanym budynku z wielkim otworem w szczycie, który jest punktem wyszynku piwa i innych napojów alkoholowych i bezalkoholowych.
Nasza kwatera natomiast znajdowała się jakieś trzysta metrów za ową gospodą. Oznaczone miejsce parkingowe już na nas czekało po drugiej stronie ulicy (od rzeki), podczas gdy elegancki nowoczesny dom stał po stronie przeciwnej. Kiedy podeszliśmy do drzwi w wklepaliśmy podany za pośrednictwem booking.com kod, nie wydarzyło się nic. Próbowaliśmy mocniej pchnąć drzwi wejściowe, ale bezskutecznie. Zadzwoniliśmy więc tak, jakbyśmy byli przypadkowymi gośćmi. Po kilku minutach pojawił się mężczyzna na wygląd przed czterdziestką, ale równie dobrze mógł być nieco starszy, o dobrodusznym, może nawet nieco gapowatym wyrazie twarzy. Przeprosił za problem z kodem i poszedł załatwić to z żoną. Po chwili wrócił i przy pomocy mimiki dał nam do zrozumienia, że z kobietami już tak jest, poprosił, żebyśmy jeszcze raz spróbowali. Faktycznie drzwi otworzyły się już bez problemu.
Nasza kwatera była budynkiem stosunkowo nowym. Na Street View w Google Maps ten dom jest dopiero w budowie. Nasze pokoje natomiast okazały się naprawdę luksusowe. W części kuchennej szukaliśmy czegoś, na czym można byłoby ugotować wodę na herbatę, ale dopiero po otworzeniu szuflady okazało się, że na wyposażeniu pokoju jest wygodna przenośna kuchenka z płytą indukcyjną na dwa garnki. Nam to zupełnie wystarczało. Natomiast do kawy mieliśmy do dyspozycji ekspres podobny do tego w Kaufbeuren, a mianowicie za papierowe saszetki za kawą. Oczywiście porannej kawy sobie nie odmawiałem, ale zwolennikiem jej smaku nie zostałem.
Jarek zaproponował krótka wyprawę do mijanej gospody. Ponieważ wszystkie stoliki po "eleganckiej" stronie były zajęte, skręciliśmy w prawo do stolików porozstawianych między drzewami na "dunajskiej" stronie ulicy.
Ustawiliśmy się w niezbyt długiej, ale jednak kolejce do "okienka", czyli wielkiego otworu w murze, przez które wydawano piwo i inne zamówienia. Nie było tu raczej turystów, a jeśli już to z innych części Niemiec niż z zagranicy. Na pewno nie spodziewaliśmy się na bawarskiej prowincji rodaków. Tymczasem, kiedy barman usłyszał naszą rozmowę, od razu zagadał "A, państwo z Polski?", po czym potoczyła się już rozmowa w pięknej mowie Jana z Czarnolasu tudzież Adama z Nowogródka. Okazało się, że chłopak jest z Dolnego Śląska (wstyd się przyznać, ale zapomniałem zarówno jego miejsca pochodzenia, jak i imienia) i że mieszka i pracuje w tej restauracji już ok. dziesięciu lat, w ciągu których awansował na kierownicze stanowisko. Faktycznie młodsi pracownicy i dziewczyna, która, jak się domyśliliśmy była jego narzeczoną, bo przyznał, że się będzie wkrótce żenił, ze wszystkim się do niego zwracali. Moje towarzystwo wzięło sobie po piwie, ja natomiast postanowiłem popróbować miejscowe sznapsy, z których chyba najbardziej smakował mi gruszkowy. Miejscowi Niemcy, którzy stali z nami w kolejce przyjaźnie do nas kiwali głowami ze słowami "Ach, Polen, ja, Polen".
Siedzieliśmy więc na świeżym powietrzu, co jakiś czas podchodziliśmy złożyć kolejne zamówienie u przesympatycznego rodaka, pogoda była bardzo przyjemna, cieplutko, ale nie upalnie. Po prostu błogo. Wszystko byłoby cudownie, gdyby Jarek w pewnym momencie wszystkiego nie popsuł.
"Wiecie co?", zaczął. "Ja to już mam dość tych Włoch. Chodźcie w przyszłym roku zrobimy sobie wyprawę po Niemczech. Ja lubię tę atmosferę, dobrze się tutaj czuję."
Zmroziło mnie. Po prostu każda komórka mojego ciała poczuła taki opór wobec tych słów, że aż mnie zatkało. Wiedziałem jedno, nie wolno w tym momencie wszczynać konfliktu. Po pierwsze było naprawdę błogo i sympatycznie. Po drugie Jarek to fajny gość i ma prawo czuć się dobrze tam, gdzie się czuje dobrze. Po trzecie do przyszłych wakacji dzielił nas jeszcze cały rok, więc pomyślałem, że jeszcze zdążymy mu te Niemcy wyperswadować. Skończyło się na tym, że Agnieszka i ja pokiwaliśmy głowami, tak jakbyśmy się zgadzali, ale tez żadnego entuzjazmu nie wykazaliśmy.
A tak mówiąc całkiem poważnie, Niemcy to jest bardzo ciekawy kraj i naprawdę z chęcią bym pojeździł po niemieckich miastach i miasteczkach. Cieszę się, że trochę poznałem Berlin, że byłem w Norymberdze, Chemnitz, Budziszynie i Dreźnie. Z wielkim wzruszeniem wspominam katedrę w Akwizgranie (Aachen) -- de facto stolicy Karola Wielkiego i miejsce pochówku Ottona III, cesarza-marzyciela, bodaj jedynego Niemca dobrze wspominanego w polskich podręcznikach do historii. I z całą pewością inne miasta w Bundesrepublice są warte zobaczenia. Niemniej, biorąc pod uwagę ograniczony czas, jaki mamy na wakacje, wolałbym te 2-3 tygodnie spędzić jednak w krajach południowych, a zwłaszcza w Italii. Na zwiedzanie Niemiec chętnie bym wpadał co jakiś czas na dwa-trzy dni.
Na kwaterze zjedliśmy lekką kolację i poszliśmy spać. Kolejny dzień zapowiadał się naprawdę ekscytująco, bo w planie było zwiedzanie Ratyzbony (Regensburga) i przedziwnego owocu niemieckiego nacjonalizmu, a mianowicie obiektu zwanego Walhaalą, ale nie mającego nic wspólnego z miejscem ucztowania skandynawskich herosów z ichnimi bogami.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz