Kiedy słyszymy nazwisko Mozart, pewnie większości z nas skojarzy się ono z Wolfgangiem Amadeuszem, a jak Wolfgang Amadeusz, to pewnie niektórzy przypomną sobie film Miloša Formana, w którym stworzona przez Toma Hulce'a postać, czyli tytułowy Amadeusz, pozostanie w naszej pamięci jako zarozumiały smarkacz wybuchający co i rusz irytującym śmiechem. Ten doskonały film z 1984 roku przenosi nas przede wszystkim do Wiednia, gdzie genialny kompozytor spędził ostatnie lata swojego niezbyt zresztą długiego życia. Kto śledzi ten blog od początku, ten może pamięta, że cztery lata wcześniej, podczas powrotu z naszych wakacji w Lombardii, zatrzymaliśmy się w Salzburgu, gdzie w 1756 roku geniusz muzyki przyszedł na świat. Salzburg, Wiedeń -- powiedzielibyśmy więc "jednym słowem Austria". Mozart był Austriakiem. Takie jednoznaczne definicje tożsamościowe są jednak ryzykowne i tak naprawdę nie zawsze sensowne. Wolfgang Amadeusz Mozart żył w czasach, kiedy jeszcze Napoleon Bonaparte nie wymusił na ostatnim cesarzu rzymskim zrzeczenia się tego tytułu. Franciszek I Habsburg już w 1804 roku przyjął osobny tytuł cesarza Austrii jako reakcję na cesarski tytuł Korsykanina, zaś od 1806, kiedy cesarz Francuzów pokonał jego armię i wymusił również de iure likwidację tworu politycznego zwanego Cesarstwem Rzymskim. Ponieważ nikt w Europie nie miał wówczas wątpliwości, że "cesarstwo rzymskie" to po prostu federacja państw niemieckich (tych, którzy w zależności od bieżącej potrzeby politycznej, czy to z lewej czy prawej strony sceny politycznej, głoszą tezy, że przed 1871 nie może być mowy o niemieckim nacjonalizmie, bo nie było jeszcze państwa niemieckiego, należałoby przykładnie wychłostać i nakazać im przez kilka godzin klęczeć na grochu), niektórzy piszą, że Wolfgang Amadeusz Mozart był po prostu kompozytorem niemieckim. I słusznie.
Jeżeli bowiem na dodatek weźmiemy pod uwagę, skąd pochodził jego ojciec, Leopold Mozart, skrzypek, który małego Wolfganga Amadeusza w muzyce kształcił, i ojciec owego Leopolda, czyli naszego geniusza dziadek, Johann Georg, introligator, dojdziemy do wniosku, że autor "Wesela Figara" owszem, urodził się w austriackim Salzburgu, ale z pochodzenia to był po prostu Szwab! Tak sobie oczywiście żartuję, a mam nadzieję na uzyskanie efektu humorystycznego na podstawie negatywnego skojarzenia, jakie to określenie ma w języku polskim, zwłaszcza wśród pokolenia pamiętającego II wojnę światową, co powinno stanowić absurdalny kontrast w stosunku do kompozytora wszech czasów. Jeżeli ten facecyjny koncept uznacie za prymitywny i gruby, o wybaczenie Was proszę.
Gdybyście o augsburskim pochodzeniu rodziny Mozartów wcześniej nie czytali, albo po przeczytaniu życiorysu Wolfganga Amadeusza o heimacie jego taty zapomnieli, albo je po prostu zbagatelizowali, to w będąc w Augsburgu, możecie trafić na kamienicę z tablicą informującą gdzie żył pan Leopold, a jak przypadkiem traficie na inną ulicę, to dowiecie się również o tym, że był on synem porządnej rzemieślniczej rodziny. Mieliśmy takie szczęście, kiedy szliśmy w kierunku muzeum poświęconego rodzinom Welserów i Fuggerów (Fugger und Welser Erlebnismuseum). Kiedy bowiem znaleźliśmy takie na mapie, pomyśleliśmy, że to może będzie ten poszukiwany na samym początku naszej wycieczki po Augsburgu dom rodziny słynnego bankiera, inwestora i przedsiębiorcy, Jakuba Fuggera.
O rodzinie Welserów, przyznaję szczerze, wcześniej nie czytałem, ani nawet nie słyszałem, natomiast o Fuggerach i owszem, zwłaszcza, że należąca obecnie do Magdy Gessler restauracji "U Fukiera" swoją nazwę zawdzięcza swoim dawnym właścicielom, czyli odłamowi rodu Fuggerów, który osiedlił się w Rzeczypospolitej, gdzie jego przedstawiciele spolszczyli swoje nazwisko. Nie czas i miejsce tutaj na dłuższą dygresję, ale polonizowanie się mieszczaństwa pochodzenia niemieckiego to ważny proces w naszej historii, tyle że nie zmieniało to faktu, że polska szlachta "łyków" niemal do końca kojarzyła z niemczyzną.
Budynek muzeum Fuggerów i Welserów, choć renesansowy z 1530 r., nie ma nic wspólnego z tymi rodzinami. Ponieważ okazało się, że wystawa znowu nie zawiera zbyt wielu artefaktów, ale jest multimedialną prezentacją, zaś otwarte pomieszczenia, które widać było przez drzwi z hallu, jakiejś fascynacji nie wzbudzały, stwierdziliśmy, że tego muzeum zwiedzać nie będziemy, ale za to napijemy się kawy, ponieważ tę recepcja również miała w swojej ofercie. Obsługiwały ją dwie przeurocze młode kobiety, w rozmowie z którymi nie musiałem się wysilać ze swoim rudymentarnym niemieckim, ponieważ doskonale mówiły po angielsku.
Kawę wypiliśmy przy stoliku w ogródku, co było niezwykle przyjemnym przerywnikiem w naszym marszu po mieście. Potem jeszcze ucięliśmy sobie pogawędkę z dziewczynami z recepcji, które spytały skąd jesteśmy, zachęciły do zwiedzenia Fuggerei, czyli osiedla dla ubogich zbudowanego i finansowanego przez Jakuba Fuggera (obecnie miasto), a także opowiedziały o tym, jak to Augsburg przypomniał sobie, że urodził się w nim Bertold Brecht, bo przez cały okres istnienia Niemiec Wschodnich ("enerdówka", jak to się u nas pogardliwie mówiło na Niemiecką Republikę Demokratyczną), fakt ten był wstydliwie ukrywany, a to dlatego, że przecież Brecht był zaangażowanym komunistą, co w Bundesrepublice nie było dobrze widziane.
Przyznam, że tak się sympatycznie z tymi mądrymi, a przy tym tak życzliwymi dziewczynami rozmawiało, że chętnie zostałbym tam dłużej, ale trzeba było jednak iść naprzeciwko obiektom, o którym rozmawialiśmy. W każdym razie od tego dnia postanowiłem, że na Szwabki złego słowa nie powiem. Przy okazji muszę dodać, że o ile nie do końca byliśmy pewni, czy zajrzymy do Fuggerei, to po tej rozmowie byliśmy już na sto procent zdecydowani.
Wróciliśmy pod katedrę tą samą drogą, czyli Frauentorstraße, ale nie zatrzymywaliśmy się tam już. Poszliśmy dalej na południe Hoher Weg, która płynnie przechodzi w Karolinerstraße aż dotarliśmy na Rathausplatz, czyli Plac Ratuszowy, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, stanęliśmy przed wielkim gmachem siedziby władz miejskich. Augsburski ratusz zbudowano w latach 1615-1620 i jest to budynek naprawdę imponujący. Tyle, że ten, który mieliśmy przed sobą to nie był ten oryginał z XVII wieku. Ten bowiem został obrócony przez aliantów w kupę gruzu w lutym 1944 roku. Obecna wersja to replika starego ratusza wzniesiona 11 lat później (fasada). Kolejne elementy rekonstruowano i dobudowywano aż do 1990.
Sam plac również imponuje rozmiarem. W jednym z budynków w pobliżu weszliśmy do sklepu z pamiątkami, a wkrótce poszliśmy dalej do Maximilianstraße, gdzie wreszcie znaleźliśmy olbrzymią kamienicę, która rodzinie Fuggerów służyła za rezydencję. Sam Jakub Fugger, o którym kilka lat temu wysłuchałem audiobook Grega Steinmetza ("Największy bogacz wszechczasów. Jakub Fugger i jego epoka"), dzieci nie miał, ale jego potężny biznes przejął zdolny bratanek, który wraz ze swym potomstwem pomnażał majątek stryja.
Jeżeli sobie wyobrażamy wiek XVI jako epokę zacofania i ciemnoty, to oczywiście w jakimś stopniu będziemy mieli rację, ale tacy ludzie, jak Jakub Fugger, czy nam się to podoba, czy nie, popychali i popychają świat do przodu. Usługi bankierskie, inwestowanie kapitału w kopalnie rud metalu i inne przedsięwzięcia, świetnie zorganizowana nowoczesna księgowość, usługi pocztowe i in. to wszystko wskazuje na to z jakim rozmachem działał Jakob die Reiche ("Bogaty"), bo takim przydomkiem go obdarzono. Będąc mieszczaninem wpływał na losy świata finansując papieży, cesarzy i inne pomniejsze koronowane głowy. To m.in. dzięki niemu tron cesarski uzyskał Karol Habsburg (Karol V, również król Hiszpanii), ten, co to po niemiecku podobno mówił tylko ze swoim koniem. Bankier pożyczył mu tyle pieniędzy, że austriacki książę mógł nimi obdarować pozostałych elektorów, tak by na niego głosowali. To, co mnie w Fuggerze fascynuje, to zdolność odzyskiwania pożyczonych pieniędzy. Przecież jeden czy drugi potężny arystokrata mógł go oszukać, albo bezczelnie odmówić zwrotu pożyczki. Znamy przecież takie przypadki. Tymczasem interes Fuggera kwitł tak, że faktycznie w swojej epoce nie miał sobie równych jeśli chodzi o posiadany majątek.
Z tego, co zapamiętałem z audiobooka, był człowiekiem oschłym i nieprzyjemnym. Kiedy go sobie wyobrażałem, przed oczami stawali mi różni współcześni nowobogaccy, o których czytałem, oglądałem w internecie lub widziałem z bliska na jakichś konferencjach. W kontekście tego, co się teraz dzieje w światowej polityce, nie umiem się oprzeć porównaniu Fuggera z Donaldem Trumpem, choć myślę, że augsburski milioner miewał więcej taktu. Nie był podobno w stanie nawiązać bliższych więzi emocjonalnych, ponieważ jego całym życiem był biznes i mnożenie majątku.
No właśnie, interesy finansowe. Zetknąłem się w życiu z ludźmi, którzy albo pobieżnie przeczytali Maksa Webera, albo w ogóle nie przeczytali "Etyki protestanckiej i ducha kapitalizmu", tylko o tej pozycji słyszeli na wykładzie z socjologii. Otóż dążąc do uproszczonych modeli, socjologowie często ignorują fakty historyczne. Dla miłośników, choć niekoniecznie uważnych czytelników Webera, kapitalizm narodził się dzięki myśleniu protestanckiemu, a konkretnie kalwińskiemu, gdzie wiara w predestynację każe wypatrywać znaków łaski bożej. Ta z kolei objawia się w powodzeniu w interesach. W ten sposób łatwo wiąże się myślenie kalwińskie z kapitalizmem. Wiele wskazuje jednak, że to kapitalizm, który pojawił się już w średniowiecznej Italii, znalazł sobie etyczne uzasadnienie w doktrynie kalwińskiej, a nie że kalwinizm wzbudził w ludziach myślenie kapitalistyczne. Fugger jest tego najlepszym przykładem. Był to człowiek, który dorobił się nie jak szlachcic, czyli na rencie rolnej płaconej przez chłopów, a na operacjach pieniężnych, czyli czymś, co w europejskiej tradycji zwykle przypisuje się przedsiębiorcom żydowskim. Tymczasem to nie Żyd i nie protestant stał się najbogatszym człowiekiem tamtej epoki, a augburski niemiecki (szwabski) katolik!
Fugger był też jednym z prekursorów dobroczynności na szeroką skalę. Niewiele wskazuje, że jego fundacja była wynikiem zmiękczenia oschłego serca. Pobudka była dość prozaiczna, choć "nie z tego świata". O tym jednak nieco później.
Spod domu Fuggerów udaliśmy się pod dom Bertolda Brechta. Bardzo mi zależało na zobaczeniu tego miejsca. Szczerze mówiąc, co do Brechta mam bardzo mieszane uczucia. Jego wojowniczy komunizm to zdecydowanie nie moje klimaty, same jego teksty to też nie jest jakieś mistrzostwo słowa, jak np. u Thomasa Manna. Kiedy jednak weźmie się poprawkę na artystyczne przekształcenie, jakiemu Brecht poddawał nieciekawą rzeczywistość, nietrudno się złapać na pewnej perwersyjnej fascynacji jego wizji świata. Nędza, wyzysk, oszustwo, ludzka małość i podłość (oczywiście jako wynik kapitalizmu) -- to wszystko Brecht z zapałem demaskował przerysowując te zjawiska sprowadzając do groteski, a właściwie makabreski. A może groteski-makabreski. Dialogi w jego sztukach są proste, dosadne. To język wielkomiejskiej klasy robotniczej i marginesu społecznego. Postaci są zredukowane do kilku toposów, trudno u Brechta o głębię psychologiczną, ale to zabieg zamierzony, bo każda postać to postawa właściwa sytuacji i pozycji społecznej. To tak ma wyglądać. Jeżeli do tego dodamy również stosunkowo prostą, ale przez to nieprzyjemnie niepokojącą, muzykę do songów autorstwa Kurta Weila, całość twórczości niemieckiego komunisty wyłoni się jako skończony styl, przemyślany i dobrze zrealizowany. "Opera za trzy grosze" (przeróbka osiemnastowiecznej "Opery żebraczej" autorstwa Johna Gaya, ze słynną "Lamentacją o Mackim Majchrze"), "Kariera Artura Ui"(niby o chicagowskim gangsterze wzorowanym na Al Capone, ale przecież to o Hitlerze i nazistach), czy "Rozkwit i upadek miasta Mahagonny" to dramaty, o który z pewnością się nie zapomina po wyjściu z teatru.
I teraz przypomniała mi się historia opowiedziana przez jedną z recepcjonistek w muzeum Fuggerów i Weslerów. Augsburg przypomniał sobie o Brechcie dopiero po upadku komuny we wschodniej i środkowej Europie, w tym w NRD. Urządzono mu skromne muzeum w mieszkaniu, gdzie mieszkał po urodzeniu, prawdopodobnie licząc na przyciągnięcie turystów. Kamieniczka mieszcząca się przy ulicy auf dem Rain 7, nie była miejscem, gdzie mieszkali bogacze, bo jak pisał sam Brecht, w tej dzielnicy w pobliżu rzeki Lech, zamożni się nie osiedlali. Trudno jednak mówić, że wychowywał się w biedzie. Dorastał w typowej mieszczańskiej rodzinie, we względnym dobrobycie. Co prawda kamienica przypomina trochę podobne domy, jakie można jeszcze znaleźć w Łodzi, i mam tu na myśli nie wystawne "palazza" przy Piotrkowskiej, a raczej domy dla rodzin robotniczych, ale chyba u Brechtów niczego nie brakowało. Ojciec miał pracę w papierni, po jakimś czasie nawet na kierowniczym stanowisku. W dodatku mały Bertold od dziecka poznawał chrześcijaństwo z różnych stron -- ojciec katolik, matka protestantka, i mieszkający po sąsiedzku dziadkowie pietyści, dzięki którym zaznajomił się Biblią. Niemniej, jak wiemy, później stał się komunistą, a ci do pobożnych nie należą.
Ogólnie rzecz ujmując, o Brechcie, tak samo jak o Fuggerze, napisano tomy i nie czas i miejsce, by je tutaj streszczać. Tak czy inaczej, byłem bardzo zadowolony z faktu, żeśmy pod to miejsce urodzenia autora "Opery za trzy grosze" przyszli.
Ponieważ już się zdecydowaliśmy na wizytę w Fuggerei, o którym można chyba bez przesady powiedzieć, że było pierwszym osiedlem socjalnym w Europie, ruszyliśmy teraz w jego kierunku.
O naszym spacerze po tym niezwykle ciekawym miejscu opowiem jednak już w następnym odcinku.


Fajne
OdpowiedzUsuń