Istnieją historycy, którzy ściśle wiążą nacjonalizm z istnieniem państwowości. To semantyczne nieporozumienie, które przysparza tyle komunikacyjnych problemów, wynika z różnic w definicji wyrazów, które próbujemy tłumaczyć na zasadzie jeden do jednego. Myślimy, że pole semantyczne np. angielskiego wyrazu "nation" pokrywa się w stu procentach z polem semantycznym polskiego "naród". Tymczasem w językach zachodnich "nation" to ludność danego kraju. Stąd np. w amerykańskich tekstach możemy znaleźć zdania, typu, że "New York is the largest city in the nation". Po polsku nigdy byśmy nie powiedzieli, że Warszawa jest największym miastem w narodzie, tylko w kraju. Dla ludności anglojęzycznej nation to praktycznie synonim country. Tymczasem w polskich szkołach uczy się dzieci od najmłodszych lat, że państwo i naród to dwa odrębne pojęcia. Co ciekawe, nie jest to jakieś bardzo stare i tradycyjne ujęcie, bo jeżeli przypomnimy sobie słowa naszego hymnu, w którym Józef Wybicki napisał, że "będziem Polakami", co oznaczało, że bez państwowości Polakami nie jesteśmy, to pojmiemy, że pojęcie narodu, który może istnieć bez państwa ukształtowało się w wieku XIX, już pod zaborami. Bardzo ciekawym przykładem są również Żydzi, którzy przez wieki uważali się za naród nie posiadając własnego terytorium państwowego. Tu zresztą też wkradały się różne semantyczne nieporozumienia, bo w pewne grupy Żydów przestały się uważać za osobny naród, a jedynie grupę wyznaniową, zaś inni zaczęli dążyć do utworzenia państwa z własnym terytorium, żeby właśnie w pełni stać się narodem.
W języku angielskim "nationality" to synonim "citizenship" i tak też mamy w paszportach. Zabawne jest, kiedy przedstawiciele mniejszości etnicznych (to znowu kalka z angielskiego, bo w Polsce używamy terminu "mniejszość narodowa") uważają, że np. w paszporcie w linijce oznaczonej "nationality" powinni mieć wpisane np. białoruskie, a nie polskie. To nieporozumienie bierze się właśnie z prostego a nieprecyzyjnego tłumaczenia "nationality" jako "narodowość."
Temat tożsamości, tożsamości narodowej czy etnicznej jest bardzo ciekawy i niestety na tyle niedoprecyzowany, że oprócz prostych nieporozumień na linii faktycznych podziałów, będziemy się pewnie nadal spierać o rzeczy, które wynikają z rozmijania się naszego rozumienia pewnych pojęć.
Przejęliśmy z literatury zachodniej pojęcie państwa narodowego jako przeciwieństwa imperium. Faktycznie w średniowieczu, czy jeszcze we wczesnej epoce nowożytnej władcom zależało na rozciągnięciu swojej władzy na jak największe tereny, a przynależność etniczna poddanych czy też potencjalnych poddanych nie miała żadnego znaczenia. Politycy przeprowadzali roszady na mapach nie licząc się w ogóle ze składem etnicznym terenów, o których dyskutowano. Np. w okresie rozbiorów Prusacy mieli początkowo pomysł, że zabiorą Rzeczypospolitej Wielkopolskę, ale Rzeczpospolitej da się rekompensatę w postaci Mołdawii. To było myślenie starego typu.
Faktycznie w XIX wieku zaczęły się kształtować nacjonalizmy, i tzw. państwa narodowe, gdzie element etnicznej jedności zaczął odgrywać ważną rolę, choć jak wiemy, w państwach zachodnich również żyją mniejszości narodowe i nie są to etniczne monolity. I teraz pojawia się coś, co prowadzi do źródła największych nieporozumień. Otóż niektórzy twierdzą, że wraz z państwami narodowymi pojawiły się też nacjonalizmy. Tak na marginesie, w języku angielskim "nationalism" nie ma aż tak negatywnego wydźwięku jak polski "nacjonalizm". My, Polacy, i generalnie mieszkańcy naszej części Europy, rozumujemy, że naród to jest grupa etniczna, plemię. Stąd nie przyjmujemy takiej teorii. Jeżeli Teodoryk Wielki zabraniał Ostrogotom na gruzach zachodniego cesarstwa rzymskiego żenić się z Rzymiankami, czy też przedstawicielami ludności miejscowej, to jak to nazwać? Kierował się po prostu ostrogockim nacjonalizmem. W językach zachodnich nazwano by to jednak trybalizmem (od tribe -- plemię).
Śmieszy mnie, gdy słucham polskich historyków lub socjologów, którzy twierdzą, że skoro państwo niemieckie powstało dopiero w 1871 r. , po tym jak pruski kanclerz Bismarck pokonał Francję Napoleona III i zjednoczył państewka niemieckie pod naciskiem Prus, to wcześniej nie było niemieckiego nacjonalizmu. Tymczasem istnieją pisane świadectwa, że poczucie jakiejś jedności, ale przede wszystkim wyższości ludzi posługujących się językiem niemieckim istniało już w średniowieczu. Niektórzy historycy ignorują fakt, że feudałowie niemieccy, którym udało się zdobyć kontrolę nad terenami dawengo państwa wschodniofrankijskiego, zanim koronowali się na cesarzy rzymskich, otrzymywali tytuł królów niemieckich. Święte Cesarstwo Rzymskie było cesarstwem narodu niemieckiego i żebyśmy nie wiem jakie semantyczne łamańce wyrabiali, nic tego nie zmieni.
W wieku XVIII, a więc stulecie przed zjednoczeniem Niemiec, niemiecki filozof Johann Gottfried Herder nakreślił teoretyczne założenia "narodu" (niem. Volk, czyli po polsku dosł,. "lud", bo "Nation" ma znaczenie podobne jak angielskie "nation"). Zafascynowany ludowością, baśniami i pieśniami niemieckimi, pisał o roli języka ojczystego i koniecznością posługiwania się nim. Herder był prekursorem romantycznego myślenia o roli jednostek i całych narodów właśnie w logicznie rozwijającym się planie historii świata. Oczywiście dla niego narodem, któremu przypadła rola szczególna byli Niemcy.
Dodatkowym bodźcem do rozwoju niemieckiego nacjonalizmu było upokorzenie jakiego doznali wszyscy Niemcy ze strony Napoleona Bonaparte. Ten najpierw zdeprecjonował anachroniczny i zresztą od zawsze oszukańczy tytuł cesarza rzymskiego. Przyjmując tytuł cesarza Francuzów niejako zmusił Franciszka II (II jako cesarza rzymskiego) do przyjęcia bardziej realnego tytułu cesarza Austrii (jako Franciszek I, 1804), a potem stworzył Związek Reński, czyli grupę państewek niemieckich (poza Austrią i Prusami) pod swoją kontrolą, czym faktycznie zlikwidował Święte Cesarstwo Rzymskie (1806). Później dodatkowo kilka razy pobił Prusaków i Austriaków, więc Niemcy już dawno nie poczuli takiego upokorzenia. Napoleon dla młodych mieszkańców niemieckich państw i państewek stał się uosobieniem zła, zaś Niemcy jawiły im się jako biedne ofiary okrutnej francuskiej przemocy. A przecież to Niemcom należał się prymat we wszystkim, bo Niemcy to najwspanialszy naród pod słońcem. Warto pamiętać, że różnica między nacjonalizmami narodów ciemiężonych a nacjonalizmem hegemonów jest natury ilościowej, a nie jakościowej. Narody ciemiężone, po zrzuceniu jarzma bardzo chętnie przyjmują rolę ciemiężycieli innych. Tak czy inaczej, upokorzeni przez Korsykańczyka Niemcy poczuli, że są nie tylko Bawarami, Sasami, czy Prusakami, ale są jednym narodem, który powinien zająć wreszcie należne sobie miejsce w historii.
Próby oddolnego zjednoczenia Niemiec podczas tzw. Wiosny Ludów się nie powiodły (król pruski, któremu panniemiecki parlament oferował koronę cesarską, odmówił, bo nie chciał być cesarzem z łaski ludu; koronę mógł przyjąć tylko od równych sobie, czyli innych królów), ale później, dzięki polityce Bismarcka, Prusy podporządkowały sobie mniejsze państewka, wyeliminowały Austrię ze spraw niemieckich (1866), a potem pokonały Francję (1871). Królowie innych państw niemieckich tym razem faktycznie oferowali władcy Prus koronę zjednoczonych Niemiec.
I co? Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z dniem proklamowania Cesarstwa Niemieckiego narodził się nacjonalizm tego narodu? Przecież to bzdura. To państwo niemieckie było efektem nacjonalizmu, a nie odwrotnie!
I teraz jeszcze jedna kwestia. Wszyscy są zgodni, że Prusy siłą zdobyły w Niemczech hegemonię, łamiąc niezależność np. Bawarii i dzięki temu stworzyły zjednoczone niemieckie państwo i że to pruski nacjonalizm rozciągnął się na całe Niemcy tworząc nacjonalizm niemiecki. W latach 70. w tygodniku "Panorama" przeczytałem artykuł o Bawarii, w którym autor podkreślał odrębność kulturową i świadomościową tego landu. Podobno Bawarczycy jako obelgi używali określenia "preußische Schweine" (pruskie świnie). Ba, bawarscy ksenofobi nawet na dość świeżych wówczas tureckich imigrantów mówili "tureckie pruskie świnie). Nie wiem, ile było prawdy w tym artykule z komunistycznego czasopisma. Niemniej kiedy podczas naszej wizyty w Walhalli wysłaliśmy wiadomość tekstową do naszego berlińskiego przyjaciela znanego z tego, że był wszędzie w Niemczech i w wielu miejscach na świecie, czy zna Walhallę, ku naszemu zdziwieniu odpowiedział, że nie! Na dodatek spytał, gdzie to jest. Na naszą odpowiedź, że w Bawarii, odpisał, że "Bawaria to nie Niemcy!" No i jak tu się dziwić Bawarczykom, że niektórych nazywają "pruskimi świniami"? Tymczasem Walhalla...
Rozpisałem się na ten temat, a mógłbym tak jeszcze długo, ale przejdźmy do meritum, ponieważ wszystko to wiąże się ściśle z miejscem, do którego trafiliśmy. Walhalla, moi drodzy, to jest świątynia niemieckiego nacjonalizmu. Prawdziwa świątynia, niemieckie kodesz-ha-kodaszim, sancta sanctorum, czyli święte świętych! Takie przynajmniej było, jak mniemam, założenie Ludwika I Bawarskiego, fundatora tej budowli. Król Bawarii kazał zbudować mauzoleum poświęcone wszystkim wielkim Niemcom w historii. Budowla w kształcie greckiej świątyni (np. Partenonu) powstawała w latach 1830-1842. Architektonicznie jest więc helleńska, ale nazwę ma germańską. To przecież "hala", w której mieli ucztować z bogami (Odynem, Thorem i in.) bohaterscy skandynawscy wojownicy polegli na polu bitwy, skąd ich dusze zabierały walkirie i transportowały do tego miejsca wiecznej biesiady. O germańskiej mitologii z terenów dzisiejszych Niemiec nie wiemy tyle, co o swojej wiedzą Skandynawowie na podstawie zachowanych sag (głównie islandzkich), ale przecież zawsze można się podpiąć pod tradycję ludów spokrewnionych językowo. Przecież historia z "Pieśni o Nibelungach" to nic innego jak adaptacji skandynawskiej "Sagi o Volsungach". Wystarczy Sigurda zmienić na Zygfryda i już robi się bardziej niemiecko. Odyn to Wotan/Wodan. Podobieństwo jest więc ewidentne, bo kiedyś wszyscy Germanie byli jednym ludem!
Ha, no i właśnie. Czyjeż to popiersia i tablice pamiątkowe znajdujemy w Walhalli na wzgórzu Bräuberg w Donaustauf? Oczywiście są cesarze rzymscy i królowie niemieccy, którzy korony cesarskiej nie przywdziali. Są wodzowie germańscy z czasów, kiedy naprawdę nie było takiego pojęcia, jak Niemcy, a więc np. Teodoryk Wielki, król Ostrogotów, są królowie wizygoccy panujący w Hiszpanii! Są też Hengist i Horsa, legendarni wodzowie anglo-sascy, którzy podbili Brytanię spychając Celtów do Walii. Oprócz plejady wodzów i wojowników, są też filozofowie, a wśród nich Erazm z Rotterdamu. No i co z tego, że z Rotterdamu? W końcu niderlandzki to taki dialekt niemieckiego, drobnostka. Jest też Nikolaus Kopernikus, co od lat wzbudza oburzenie Polaków, ale tutaj nadal istnieje pole do dyskusji, bo etniczność naszego astronoma nie jest sprawą jednoznaczną. Jednoznaczne są natomiast jego wybory polityczne, a te były zdecydowanie i konsekwentnie polskie. Są filozofowie, są uczeni i jest również Martin Luter, mimo, że mauzoleum kazał zbudować władca katolicki. Jest caryca Katarzyna II, co jest zrozumiałe, bo to faktycznie była Niemka ze Szczecina i jest rosyjski generał Iwan Dybicz ze względu na swoje niemieckie pochodzenie.
Co ciekawe, do tej "świątyni" poświęconej "wielkim Niemcom" na przestrzeni jej istnienia dodawano kolejne postaci. W ten sposób do tego "panteonu" dodano np. Sophie Scholl, studentkę, która z grupą kolegów miała odwagę przeciwstawiać się hitlerowskiemu reżimowi (chrześcijańska organizacja Biała Róża) i która zapłaciła za tę działalność cenę najwyższą. Ironicznie zauważyłem jednak, że nie dodano Karola Marksa, Fryderyka Engelsa czy Karola Liebknechta (Róży Luksemburg też nie, ale ona urodziła się w Polsce). Widocznie uznano, że nie byli wystarczająco wielcy, albo wystarczająco niemieccy. Albert Einstein za to okazał się ze wszech miar niemiecki, bo swoje miejsce w Walhalli ma!
Centralne miejsce w mauzoleum i to nie w postaci zwykłej tablicy, czy popiersia, ale pełnowymiarowego siedzącego posągu zajmuje wcale nie najwybitniejsza postać historii narodu niemieckiego, co zresztą zawsze byłoby trudne do określenia, ale władca jednego z państw niemieckich, drugiego po Prusach. Jak łatwo się domyślacie, chodzi o fundatora tego gmachu, króla Bawarii Ludwika I. Jeżeli nie słyszeliście o jego roli w dziejach świata, to pewnie nie dzieje się tak bez powodu, ale zbudował Walhallę i ma w niej wieczne miejsce!
Podsumujmy! Kto tu budował niemiecki nacjonalizm? Władca krainy, która do dziś ma w oficjalnej nazwie "Freistaat", czyli "Wolne Państwo", czym podkreślają swoją odrębność od reszty Bundesrepubliki.. Krainy, którą inni Niemcy za Niemcy nie uważają!
A tak na marginesie, pamiętajmy, że wnuk Ludwika I, "szalony król", marzyciel żyjący w średniowiecznej krainie fantasy, Ludwik II, wspierał finansowo swojego przyjaciela Richarda Wagnera, który również budował panniemieckie mity!
Z Ratyzbony na parking pod samą Walhallą jedzie się ok. 20 minut. Cały czas trzymamy się Dunaju. Objerzawszy gmach tego niemieckiego "panteonu", trochę jeszcze przespacerowaliśmy się po parkowym terenie dookoła podziwiając piękny widok na rzekę, która mogłaby nas zanieść aż do Morza Czarnego! Taki rejs z Niemiec do Konstancy w Rumunii z Wiedniem, Budapesztem i Belgradem po drodze byłby z pewnością ciekawym doświadczeniem!
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Netto w Bad Abbach, a po powrocie do Oberndorfu, trochę posiedzieliśmy w dużym salonie na parterze, jaki był do dyspozycji gości. Przypominał raczej salę restauracyjną, co nie powinno dziwić, ponieważ nasi gospodarze (których już później ani razu nie spotkaliśmy), prowadzą tam sezonowo kursy gotowania. My gotować tam nie zamierzaliśmy, a gdyby nas nawet naszła ochota na przyrządzenie jakiegoś posiłku na gorąco, zrobilibyśmy to u siebie w pokoju, gdzie mieliśmy do dyspozycji niewielką, ale wystarczającą kuchenkę z płytą indukcyjną na dwa garnki.
Wieczorem zaś udaliśmy się do gospody, a właściwie do jej "filii" po dunajskiej stronie ulicy, gdzie pierwsza rzecz, jaka nas zaskoczyła był zwalony konar drzewa przy jednym ze stolików. Na pytanie, czy podczas naszej nieobecności był tu jakiś straszny wiatr, dostaliśmy odpowiedź, że nie. Drzewo ugięło się i złamało po prostu pod własnym ciężarem. Całe szczęście, że nikt wtedy pod nim nie siedział.
Na nasz ostatni dzień w Bawarii Jarek rozważał wycieczkę do Norymbergii. Ponieważ Agnieszka i ja pamiętaliśmy to miasto sprzed dwudziestu lat, stwierdziliśmy, że żeby zobaczyć Burg, Dom Dürera i zabytkowy ratusz w centrum, nie bardzo jest sens jechać tyle kilometrów, wpłynęliśmy na zmianę planów. Zaintrygowani tym, że "Bad" w Bad Abbach oznacza przecież jakieś wodne uzdrowisko, postanowiliśmy sprawdzić, czy nie ma tym miasteczku jakiejś łaźni z wodami termalnymi. W dodatku przecież był Joli pomysł, żeby popłynąć statkiem wycieczkowym z Kelheim do opactwa Weltenburg na obiad!
Tak już na koniec, wracając do Walhalli i nacjonalizmu niemieckiego. Nie tylko historycy o poglądach liberalno-lewicowych, czy też tych przejętych z najnowszej metodologii zachodniej, plotą bzdury o "młodości" państwa niemieckiego. Nie tak dawno znajomy opublikował fragment wykładu profesora Andrzeja Nowaka, którego poglądy są skrajnie odmienne, a który głosił ni mniej ni więcej, tylko to, że Polacy są narodem od tysiąca lat, podczas gdy Niemcy tylko od 1871. Po prostu ręce opadają. Tysiąc lat temu nasz kraj był własnością Mieszka, a potem jego syna Bolesława. Władcy ci, jak to w tamtych czasach bywało, nie mieli na celu budowania "narodu" w dzisiejszym sensie tego słowa, tylko poszerzać i konsolidować swoją władzę. Ponieważ byli realistami, często wchodzili w układy z Niemcami, co do istnienia których nikt nie miał wątpliwości. Walczyli z feudałami niemieckimi, z cesarzami próbując żyć dobrze (dodajmy że z cesarzami, którzy uważali ich za swoich lenników). Od czasu do czasu udawało wybić się na suwerenność, o czym świadczyły koronacje Bolesława Chrobrego, Mieszka II, czy Bolesława Śmiałego. Ale Piastowie żenili się z Niemkami, znali język niemiecki i nawet wtrącali się w sprawy niemieckie, poczynając sobie jakby byli niemieckimi herzogami. Na przykład Bolesław Chrobry wchodził w antycesarskie sojusze za Henrykiem Kłótnikiem, władcą Bawarii! Tak na marginesie, fajnie byłoby myśleć, że Polskę z Bawarią łączą jakieś szczególne więzy, ale to nie byłaby prawda!
Nie zapominajmy też, że gdyby nie 500 niemieckich rycerzy oddelegowanych do dyspozycji Kazimierza zwanego później Odnowicielem przez cesarza Henryka III, możliwe, że tu gdzie dziś jest Polska, istniałoby jakieś państewko mazowieckie, południe zajęliby Czesi, a resztę margrabiowie północni (później brandeburscy). Potem było rozbicie dzielnicowe, i dopiero czasy Łokietka da się uznać za prawdziwą de iure i de facto pełną suwerenność Królestwa Polskiego.
Profesor Nowak plotąc swoje androny zapomniał, że w czasach, kiedy powstawała II Rzesza, Polski w ogóle nie było na mapie. Czy w takim razie przyjmując definicję narodu jako ściśle związanego z istnieniem państwowości, jak postąpił w przypadku Niemiec, wobec narodu polskiego zastosował jakieś inne kryterium?
OK, to już ostatnia dygresja na dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz