Kiedy wstałem w niedzielę rano i wyjrzałem przez okno, zobaczyłem jak Jarek już się krząta wokół samochodu. To był już naprawdę koniec naszej prawie trzytygodniowej wyprawy do Italii i Szwajcarii, Liechtensteinu i Niemiec. Z całą pewnością było nam smutno, że kolejne fajne wakacje dobiegają końca, ale z drugiej odczuwałem też coś na kształt radości, że oto wracamy do domu. Mieliśmy jeszcze dwa dni posiedzieć w Łodzi, ponieważ Jola miała tam umówioną wizytę u specjalisty, natomiast nasz samochód stał przecież w Płocku przed domem Janickich.
Po śniadaniu w postaci croissanta i kawy, zeszliśmy do samochodu z naszymi bagażami i po chwili jechaliśmy w stronę Saksonii, gdzie na jakiejś stacji benzynowej wypiliśmy cappuccino, a Jarek spożył currywursta z frytkami. Po drodze nie zwiedzaliśmy już niczego, ponieważ nie chcieliśmy tracić czasu na zjeżdżanie z autostrady, a podróż do krótkich nie należała.
Już po polskiej stronie tylko zjechaliśmy do stacji benzynowej w Złotoryi, ale położonej kilka kilometrów od miasta, żeby nie przepłacać, bo jak powszechnie wiadomo, ceny paliwa przy autostradach są zdecydowanie wyższe niż przy bocznych drogach.
Potem była już obwodnica Wrocławia i Łódź. Trochę żartuję, bo to tak szybko nie było, ale z drugiej strony stan połączeń drogowych we współczesnej Polsce jest naprawdę świetny. Kiedy sobie przypomnę naszą wyprawę fiatem uno do Pragi i potem do Norymbergi i Wiednia w 2004 roku, to po prostu widzę jakiego skoku cywilizacyjnego dokonaliśmy.
Tradycyjnie już, kiedy wracamy do domu od strony południowej, zatrzymujemy się w Karczmie Pod Strzechą na terenie gminy Rzgów. Tak też zrobiliśmy tym razem, gdzie zjedliśmy naprawdę pysznego polskiego schabowego.
Potem już była Łódź. Jarek z Jolą podwieźli nas do Agnieszki brata, gdzie spędziliśmy kolejne dwie noce, bo w ciągu dnia chodziliśmy po mieście z naszą córką. Postanowiłem już tego szczegółowo nie opisywać, bo do Łodzi każdy może bez problemu dojechać z każdego krańca Polski.
A potem pojechaliśmy do Płocka, przenocowaliśmy u naszych przyjaciół, a 7 sierpnia wróciliśmy do domu.
10 sierpnia, na naszą rocznicę ślubu, otworzyliśmy nasze Barolo, a potem Barbaresco. Okazało się, że nie były to smaki, których się spodziewałem. Smak Barolo był raczej przeciętny. W aplikacji Vivino sprawdziłem, że taka butelka, którą przywieźliśmy z Grinzano Cavour kosztuje u nas ponad 350 zł, za Barbaresco kupione w Asti około 300 zł. Żartowałem potem, że gdybym wiedział, gdzie można je sprzedać, zrobiłbym na tym winie niezły interes. Są jednak rzeczy, których się nie powinno przeliczac na pieniądze, a i ten smak, który tak nas rozczarował, przyjąłem z uśmiechem, ponieważ sobie przypomniałem przesympatyczną rozmowę ze starszym panem -- właścicielem winnicy, który mi tę butelkę barolo sprzedał. To była wartość sama w sobie.
Zjedliśmy też makaron truflowy z kremem truflowym, które kupiliśmy w Albie. Kawiarka Bialetti zakupiona w Turynie, cały czas nam służy i mam nadzieję, że jeszcze długo służyć będzie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz