czwartek, 20 lutego 2025

Ratyzbona, część I (piątek, 2 sierpnia 2024)




Nasz wakacyjny wyjazd zbliżał się do końca, ale mieliśmy przed sobą jeszcze dwa pełne dni w Bawarii. Piątek, 2 sierpnia, zapowiadał się imponująco, bowiem mieliśmy w planie zwiedzenie dwóch niezwykle ciekawych miejsc. Pierwszym z nich była Ratyzbona, zwana po niemiecku Regensburgiem, czyli zamkiem nad rzeką Regen. Polska nazwa znowu jest jakaś taka ładniejsza, łacińska, a sięgając głębiej, celtycka (Rzymianie zlatynizowali celtycką Radasbonę). Bardzo byłem ciekaw tej starej stolicy Bawarii, bo miasto to intrygowało mnie od czasów klasy maturalnej, kiedy to startowałem w olimpiadzie historycznej i do zestawu lektur wybrałem sobie "Chrzest Polski" nieżyjącego już profesora Jerzego Dowiata. Kolejnym punktem programu na ten dzień był budynek w stylu klasycznej greckiej świątyni o zgoła niegreckiej nazwie Walhaala. Ze skandynawskimi bogami i bohaterami sag z tamtego regionu konstrukcja ta też ma niewiele wspólnego, ale to tym w kolejnym wpisie. 

Tymczasem po śniadaniu i po niezbyt smacznej kawie z ekspresu na papierowe saszetki ruszyliśmy do Ratyzbony. Podróż trwała około pół godziny, więc po znalezieniu wolnego miejsca na parkingu dość oddalonego od historycznego centrum, ruszyliśmy piechotą alejką wzdłuż Dunaju. Do rzeki, która nadała niemiecką nazwę miastu, czyli Regen, nie doszliśmy, ponieważ wpada ona do Dunaju kilkaset metrów za mostem, którym przeszliśmy do zabytkowych zabudowań miasta. 

Z naszego brzegu mogliśmy już podziwiać zabytkowe zabudowania po drugiej stronie rzeki. Niestety malowniczość pejzażu psuł kolor nieba. Gdybyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do miejsca, w którym byliśmy, po tym niebie z pewnością byśmy poznali, że nie jesteśmy w Italii. Na szczęście nie było zimno, ale mieliśmy trochę obaw, czy nie zacznie padać. Na szczęście na obawach się skończyło. 

Idąc po kamienisto-betonowym nadbrzeżu nagle coś nas tknęło, że musimy skręcić nieco w lewo, żeby się dostać na most, ale ja postanowiłem sprawdzić, czy za potężną podporą, na którą szliśmy, nie ma jakichś schodów. Pomaszerowałem więc jakieś trzysta metrów w kierunku przęsła, żeby się przekonać, że żadnych schodów po drugiej stronie podpory nie ma. Musiałem więc pomaszerować trzysta metrów w stronę przeciwną, żeby potem już razem skręcić w stronę faktycznego wejścia na most. 

W ten sposób znaleźliśmy się na tzw. Kamiennym Moście (Steinerne Brücke), gdzie jeszcze w swoich telewizyjnych czasach nakręcił jeden z odcinków swoich podróży kulinarnych Robert Makłowicz. Nie jest to żaden pierwszy lepszy most, ponieważ został zbudowany w latach 1135-1146. Uważa się, że był wzorowany na rzymskim moście Trajana w Dacji (Rumunii), natomiast sam był modelem dla podobnych mostów w Pradze, Londynie, Dreźnie i Awinionie (czyli tam, gdzie tańczyli panowie i panie w wierszu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego utrwalonego w powszechnej świadomości dzięki pieśni w wykonaniu Ewy Demarczyk). Wg legendy, budowniczowie mostu konkurowali z budowniczymi katedry, która ekipa skończy wcześniej swoją budowę (w czym nie ma nawet ziarna prawdy, bo katedrę zaczęto budować, kiedy most był już dawno gotowy). Ponieważ robota przy moście się ślimaczyła, majster zawarł umowę z diabłem. W zamian za przyspieszenie ukończenia budowy mostu, zły zażyczył sobie trzech pierwszych dusz, które przezeń przejdą. Bies umowy dotrzymał, ale cwany budowlaniec przepędził przez most trzy kury i to ich duszami diabeł musiał się zadowolić. W akcie wściekłej zemsty próbował most zniszczyć, ale bezskutecznie. Tyle legenda, a właściwie baśń. 

Po drugiej stronie mostu przeszliśmy między sklepami z pamiątkami i doszliśmy do gotyckiej katedry. Niestety nie mogliśmy podziwiać całej jej krasy, ponieważ jej elewacja była w trakcie renowacji, więc zewnętrzne ściany pokrywały rusztowania. 

Stojąc przed katedrą nagrałem filmik ze swoim wspomnieniem z czasów studiów. Jak już wspomniałem, "Chrzest Polski" Jerzego Dowiata był pozycją, którą wybrałem sobie jako jedną z lektur na olimpiadę historyczną w klasie maturalnej. Na drugim roku historii na Uniwersytecie Łódzkim przed egzaminem z historii średniowiecznej Polski poszedłem na łatwiznę i wśród wybranych lektur również umieściłem Dowiata. Egzamin u profesora Zajączkowskiego był bardzo przyjemnym doświadczeniem, ponieważ polegał na wymianie zdań na temat lektur właśnie. Inne egzaminy na łódzkiej historii to było zwykłe sprawdzanie, czy nauczyliśmy się na pamięć podręczników, i miało się wrażenie, że celem jest sprawdzenie tego, czego nie umiemy niż tego, co faktycznie zapamiętaliśmy i co nas zafascynowało. No i właśnie egzamin u profesora Zajączkowskiego przypominał raczej koleżeńską dyskusję ludzi, których pasjonuje ta sama epoka. Profesor przy tym pykał fajkę, bo były to czasy, kiedy w gmachach publicznych wolno było palić papierosy, więc i fajki też. Co prawda u większości wykładowców studenci na zajęciach nie palili (choć byli i tacy, którzy na to pozwalali), ale niektórzy z nich korzystali z przyjemności zaciągania się dymem tytoniowym bez skrępowania. Można to dzisiaj krytykować, ale z drugiej strony miało to też pewien urok. 

Profesor Zajączkowski wypuszczał więc co jakiś czas dym z fajki, zadawał pytania i komentował moje odpowiedzi. Kiedy doszło do "Chrztu Polski", z entuzjazmem zacząłem mówić o hipotezie profesora Dowiata, czyli o tym, że chrzest Mieszka pierwszego nie odbył się wcale w Gnieźnie, tylko w Ratyzbonie, gdzie wcześniej ochrzczono dwunastu książąt czeskich, a Czesi mieli z tym biskupstwem ścisłe związki. Sam Mieszko wcześniej pewnie nazywał się po słowiańsku Dzigoma, które to imię zlatynizowano na Dagome, zaś imię, pod którym go znamy i jakiego uczymy się w szkołach, to słowiańskie zdrobnienie imienia Michał, bo Mieszko przyjął imię ówczesnego biskupa Ratyzbony. 

Profesor Zajączkowski pokiwał głową, pociągnął dym z fajki, po czym z zadumą a flegmatycznie skomentował: "Taaa, i tutaj się Dowiat przejechał." W lot pojąłem, że mój entuzjazm wobec hipotezy Dowiata był przedwczesny. Z egzaminu dostałem czwórkę, ale chyba m.in. dzięki temu ową hipotezę pamiętam do dziś. 

Teraz zaś stałem przed katedrą, która z całą pewnością nie mogła być miejscem chrztu Mieszka, ponieważ jej budowę rozpoczęto dopiero po roku 1273, kiedy to spłonęła jej poprzedniczka z VIII wieku. Gotycka katedra wp. św. Piotra (Dom St. Peter) tak naprawdę została ukończona dopiero w roku 1872. Przez cały ten okres ulegała rozbudowom i przebudowom, w tym nie uniknęła barokizacji. Dopiero w latach 1828-1841 na zamówienie króla Bawarii Ludwika I, świątyni przywrócono gotycki wygląd. 



























































Naprzeciwko bocznej ściany katedry stoi konny posąg króla Ludwika I, o którym trochę więcej napiszę przy okazji wspomnień z bawarskiej Walhaali, który poddał w moje zwątpienie zmysł estetyczny Niemców. Tzn. nie jest tak, że uważam niemiecki poczucie piękna za jakieś wzorcowe, ale przede wszystkim zawsze myślałem, że przynajmniej zdrowy rozsądek to mocna strona tego jakże przyziemnie praktycznego narodu. Tymczasem jakiś mądrala postanowił otoczyć postument ze statuą rusztowaniem ze schodkami, żeby turyści mogli sobie wejść na podest na wysokości samego posągu. Nie wiem, czy miało to na celu umożliwienie widoku z góry, ale tutaj efekt był przecież znikomy, bo postument przecież wysoki nie jest. Być może chciano umożliwić zrobienie sobie zdjęcia obok króla? A może była to pozostałość po jakichś pracach renowacyjnych. Cokolwiek by to było, z całą pewnością nie dodawało rzeźbie walorów estetycznych. Powiedzmy otwarcie, po prostu ją szpeciło. 

Moją uwagę przykuł jednak niewielki kościół tuż za katedrą. Budynek zalicza się do architektury gotyckiej i kiedy weszliśmy do środka, pomimo kościelnego układu wnętrza (nawy, absyda) jest obiektem muzealnym, w którym m.in. można podziwiać sztukę współczesną, w tym witraże o tematyce zgoła nie religijnej. Ponieważ nie dawało mi spokoju miejsce, o którym nic wcześniej nie czytaliśmy, zebrałem niemal cały swój zasób niemieckich słów, tudzież całą swoją odwagę, i podszedłem do kontuaru, gdzie można było kupić pamiątki, ale również zasięgnąć informacji. Na moje pytanie, co się w tym budynku mieściło wcześniej, uprzejma i sympatyczna pani odpowiedziała, że był tutaj kościł pw. św. Ulryka (Ulrich). Urządzając w tym budynku muzeum widocznie uznano, że zagęszczenie kościołów wokół katedry jest wystarczające. 












































Krążąc cały czas po kwartale wokół katedry, wstąpiliśmy do budynku Dompfarreiengemeinschaft St. Emmeram -- St. Ulrich, czyli Katedralnej Wspólnoty Parafialnej świętych Emmerama i Ulryka, którego wnętrze okazało się trójnawowym kościołem w stylu barokowym. 
















Następnie przeszliśmy obok pozostałości starożytnych murów rzymskich, tzw. Porta Praetoria, Ruiny były niegdyś częścią północnej bramy wojskowego obozu Castra Regina z czasów Marka Aureliusza. Przez lata były one częścią browaru zbudowanego w 1650. Dopiero rozbiórka tegoż w połowie lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku odsłoniła ten fragment antycznego umocnienia.  Mimo, że w tej części Germanii niewątpliwie stacjonowały legiony rzymskie, tego typu ruin nie zachowało się  tam wcale tak wiele. Dlatego Porta Praetoria to cenne świadectwo tamtej historii. 









Po drodze wstąpiliśmy z czystej ciekawości do lumpeksu, gdzie nawet spodobała mi się jedna wcale niedroga marynarka, ale ostatecznie nie dokonaliśmy tam żadnych zakupów. Natomiast idąc dalej w kierunku Kamiennego Mostu, ponieważ zawróciliśmy, żeby zwiedzić część miasta za jego linią, moją uwagę zwróciły przyciski domofonu. Z umieszczaniem pełnych nazwisk na przyciskach zetknąłem się już kilka lat temu w Berlinie, a uznałem to za godne uwagi, ponieważ w Polsce chyba jako pierwsi gorliwie wprowadziliśmy ścisłą tajemnicę pokrywającą nazwiska lokatorów, zastępując je numerami mieszkań. Stało się tak rzekomo z powodu europejskich przepisów dotyczących ochrony danych osobowych (RODO), ale jak widać, jeden z współzałożycieli Unii Europejskiej i jej główny filar, specjalnie się RODO nie przejmuje. Być może jest to spowodowane tym, że w niemieckich kamienicach (nie wiem, czy we wszystkich miastach) nie ma czegoś takiego, jak numer mieszkania. Kluczem do znalezienia danego adresata jest więc wyłącznie jego nazwisko. A jednak nie umiem się oprzeć tej jakże polskiej krytyki tego co niemieckie, no bo jakże to? Nam nie wolno, a im wolno? 
 






Na niewielkim placu u zbiegu Goliathstraße i Wahlenstraße, usiedliśmy przed włoską lodziarnią, która oferowała również kawę, więc wypiliśmy po filiżance przyzwoitego cappuccino. Siedzieliśmy niemal naprzeciwko Starego Ratusza, którego wieża pochodziła z XIII wieku, ale ta część, którą mieliśmy przed sobą jest barokowa i pochodzi z 1723 r. W jednej z sal ratyzbońskiego ratusza w latach 1663-1806 obradował Nieustający Sejm Świętego Cesarstwa Rzymskiego (Immerwährender Reichstag des Heiligen Römischen Reiches). Jak wiemy z historii, nieustanny kontakt między przedstawicielami państw i państewek niemieckich w żadnym stopniu nie przeszkodził w konfliktach zbrojnych między tymiż (np. wojna o sukcesję austriacką, czy wojna siedmioletnia). Jak wiemy w 1806 roku Napoleon kazał się państwom i państewkom niemieckim wypisać z "cesarstwa rzymskiego" i zapisać do kontrolowanego przez siebie Związku Reńskiego. Nieustający Sejm Rzeszy w Ratyzbonie przestał mieć rację bytu. 







CDN


























































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz