Nasz wakacyjny wyjazd zbliżał się do końca, ale mieliśmy przed sobą jeszcze dwa pełne dni w Bawarii. Piątek, 2 sierpnia, zapowiadał się imponująco, bowiem mieliśmy w planie zwiedzenie dwóch niezwykle ciekawych miejsc. Pierwszym z nich była Ratyzbona, zwana po niemiecku Regensburgiem, czyli zamkiem nad rzeką Regen. Polska nazwa znowu jest jakaś taka ładniejsza, łacińska, a sięgając głębiej, celtycka (Rzymianie zlatynizowali celtycką Radasbonę). Bardzo byłem ciekaw tej starej stolicy Bawarii, bo miasto to intrygowało mnie od czasów klasy maturalnej, kiedy to startowałem w olimpiadzie historycznej i do zestawu lektur wybrałem sobie "Chrzest Polski" nieżyjącego już profesora Jerzego Dowiata. Kolejnym punktem programu na ten dzień był budynek w stylu klasycznej greckiej świątyni o zgoła niegreckiej nazwie Walhaala. Ze skandynawskimi bogami i bohaterami sag z tamtego regionu konstrukcja ta też ma niewiele wspólnego, ale to tym w kolejnym wpisie.
Tymczasem po śniadaniu i po niezbyt smacznej kawie z ekspresu na papierowe saszetki ruszyliśmy do Ratyzbony. Podróż trwała około pół godziny, więc po znalezieniu wolnego miejsca na parkingu dość oddalonego od historycznego centrum, ruszyliśmy piechotą alejką wzdłuż Dunaju. Do rzeki, która nadała niemiecką nazwę miastu, czyli Regen, nie doszliśmy, ponieważ wpada ona do Dunaju kilkaset metrów za mostem, którym przeszliśmy do zabytkowych zabudowań miasta.
Z naszego brzegu mogliśmy już podziwiać zabytkowe zabudowania po drugiej stronie rzeki. Niestety malowniczość pejzażu psuł kolor nieba. Gdybyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do miejsca, w którym byliśmy, po tym niebie z pewnością byśmy poznali, że nie jesteśmy w Italii. Na szczęście nie było zimno, ale mieliśmy trochę obaw, czy nie zacznie padać. Na szczęście na obawach się skończyło.
Idąc po kamienisto-betonowym nadbrzeżu nagle coś nas tknęło, że musimy skręcić nieco w lewo, żeby się dostać na most, ale ja postanowiłem sprawdzić, czy za potężną podporą, na którą szliśmy, nie ma jakichś schodów. Pomaszerowałem więc jakieś trzysta metrów w kierunku przęsła, żeby się przekonać, że żadnych schodów po drugiej stronie podpory nie ma. Musiałem więc pomaszerować trzysta metrów w stronę przeciwną, żeby potem już razem skręcić w stronę faktycznego wejścia na most.
W ten sposób znaleźliśmy się na tzw. Kamiennym Moście (Steinerne Brücke), gdzie jeszcze w swoich telewizyjnych czasach nakręcił jeden z odcinków swoich podróży kulinarnych Robert Makłowicz. Nie jest to żaden pierwszy lepszy most, ponieważ został zbudowany w latach 1135-1146. Uważa się, że był wzorowany na rzymskim moście Trajana w Dacji (Rumunii), natomiast sam był modelem dla podobnych mostów w Pradze, Londynie, Dreźnie i Awinionie (czyli tam, gdzie tańczyli panowie i panie w wierszu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego utrwalonego w powszechnej świadomości dzięki pieśni w wykonaniu Ewy Demarczyk). Wg legendy, budowniczowie mostu konkurowali z budowniczymi katedry, która ekipa skończy wcześniej swoją budowę (w czym nie ma nawet ziarna prawdy, bo katedrę zaczęto budować, kiedy most był już dawno gotowy). Ponieważ robota przy moście się ślimaczyła, majster zawarł umowę z diabłem. W zamian za przyspieszenie ukończenia budowy mostu, zły zażyczył sobie trzech pierwszych dusz, które przezeń przejdą. Bies umowy dotrzymał, ale cwany budowlaniec przepędził przez most trzy kury i to ich duszami diabeł musiał się zadowolić. W akcie wściekłej zemsty próbował most zniszczyć, ale bezskutecznie. Tyle legenda, a właściwie baśń.
Po drugiej stronie mostu przeszliśmy między sklepami z pamiątkami i doszliśmy do gotyckiej katedry. Niestety nie mogliśmy podziwiać całej jej krasy, ponieważ jej elewacja była w trakcie renowacji, więc zewnętrzne ściany pokrywały rusztowania.
Stojąc przed katedrą nagrałem filmik ze swoim wspomnieniem z czasów studiów. Jak już wspomniałem, "Chrzest Polski" Jerzego Dowiata był pozycją, którą wybrałem sobie jako jedną z lektur na olimpiadę historyczną w klasie maturalnej. Na drugim roku historii na Uniwersytecie Łódzkim przed egzaminem z historii średniowiecznej Polski poszedłem na łatwiznę i wśród wybranych lektur również umieściłem Dowiata. Egzamin u profesora Zajączkowskiego był bardzo przyjemnym doświadczeniem, ponieważ polegał na wymianie zdań na temat lektur właśnie. Inne egzaminy na łódzkiej historii to było zwykłe sprawdzanie, czy nauczyliśmy się na pamięć podręczników, i miało się wrażenie, że celem jest sprawdzenie tego, czego nie umiemy niż tego, co faktycznie zapamiętaliśmy i co nas zafascynowało. No i właśnie egzamin u profesora Zajączkowskiego przypominał raczej koleżeńską dyskusję ludzi, których pasjonuje ta sama epoka. Profesor przy tym pykał fajkę, bo były to czasy, kiedy w gmachach publicznych wolno było palić papierosy, więc i fajki też. Co prawda u większości wykładowców studenci na zajęciach nie palili (choć byli i tacy, którzy na to pozwalali), ale niektórzy z nich korzystali z przyjemności zaciągania się dymem tytoniowym bez skrępowania. Można to dzisiaj krytykować, ale z drugiej strony miało to też pewien urok.
Profesor Zajączkowski wypuszczał więc co jakiś czas dym z fajki, zadawał pytania i komentował moje odpowiedzi. Kiedy doszło do "Chrztu Polski", z entuzjazmem zacząłem mówić o hipotezie profesora Dowiata, czyli o tym, że chrzest Mieszka pierwszego nie odbył się wcale w Gnieźnie, tylko w Ratyzbonie, gdzie wcześniej ochrzczono dwunastu książąt czeskich, a Czesi mieli z tym biskupstwem ścisłe związki. Sam Mieszko wcześniej pewnie nazywał się po słowiańsku Dzigoma, które to imię zlatynizowano na Dagome, zaś imię, pod którym go znamy i jakiego uczymy się w szkołach, to słowiańskie zdrobnienie imienia Michał, bo Mieszko przyjął imię ówczesnego biskupa Ratyzbony.
Profesor Zajączkowski pokiwał głową, pociągnął dym z fajki, po czym z zadumą a flegmatycznie skomentował: "Taaa, i tutaj się Dowiat przejechał." W lot pojąłem, że mój entuzjazm wobec hipotezy Dowiata był przedwczesny. Z egzaminu dostałem czwórkę, ale chyba m.in. dzięki temu ową hipotezę pamiętam do dziś.
Teraz zaś stałem przed katedrą, która z całą pewnością nie mogła być miejscem chrztu Mieszka, ponieważ jej budowę rozpoczęto dopiero po roku 1273, kiedy to spłonęła jej poprzedniczka z VIII wieku. Gotycka katedra wp. św. Piotra (Dom St. Peter) tak naprawdę została ukończona dopiero w roku 1872. Przez cały ten okres ulegała rozbudowom i przebudowom, w tym nie uniknęła barokizacji. Dopiero w latach 1828-1841 na zamówienie króla Bawarii Ludwika I, świątyni przywrócono gotycki wygląd.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz