W poniedziałek wstałem jakoś tak najwcześniej i wybrałem się na spacer po najbliższej okolicy. Od kilku dni bowiem intrygowało mnie, dokąd prowadzi ulica, przy której stał nasz dom, ale w przeciwnym kierunku od tego, w którym zwykle chodziliśmy. No, oprócz tego, że od czasu do czasu prześwitywały widoki na morze, a z drugiej strony na wzgórze, na szczycie którego wznosiło się sanktuarium, do którego nigdy nie dotarliśmy, nie było jakichś niespodzianek. Po prostu ciąg ogrodów i domostw zamożnych Włochów. W pewnym momencie zdecydowałem skręcić w prawo, a potem jeszcze raz w prawo i zacząłem dość stromo schodzić w kierunku morza, żeby po chwili znaleźć się na osiedlu bloków. Było to to samo osiedle, na którym znajdował się niewielki sklep sieci Carrefour, w którym już bywaliśmy. Stąd już naszą zwykłą drogą wróciłem na kwaterę.
Przy śniadaniu Jarek zadał nam zagadkę, jakie to mianowicie przypadało tego dnia święto. Ponieważ wiedziałem, że chodzi mu uroczyście obchodzoną w czasach PRLu rocznicę lubelskiego (a tak naprawdę moskiewskiego) manifestu PKWN z 1944, odpaliłem bez namysłu "Rocznica ogłoszenia konstytucji Księstwa Warszawskiego z 1807 roku". Ponieważ akurat tę datę cała nasza czwórka znała, bo o Księstwie Warszawskim musieliśmy trochę poczytać na studiach, a oprócz mnie towarzystwo nauczycieli historii również uczy o tym w szkole kolejne pokolenia, wszyscy musieli się zgodzić, że faktycznie tego dnia Napoleon nadał namiastce państwa polskiego konstytucję, a ogłoszoną ją w Dreźnie. Kto jednak historii nie studiował, ani się nią specjalnie nie interesował, dla tego 22 lipca będzie się kojarzył wyłącznie z Polską komunistyczną. Natomiast dzisiejszemu młodemu pokoleniu prawdopodobnie z niczym.
Pogoda znowu była przepiękna i już z samego rana temperatura sięgała trzydziestu stopni, co zapowiadało kolejny upalny dzień. Co najważniejsze, niebo było znowu takie, jakiego tak bardzo w Polsce brakowało Hrabiemu z "Pana Tadeusza". Ponieważ było jeszcze wcześnie, na stację kolejową pomaszerowaliśmy dość dziarsko.
Tym razem mieliśmy pewien problem z zakupem biletu w automacie, ponieważ nie chciała nam się pokazać nasza stacja docelowa. Nie wiadomo dlaczego, maszyna nie reagowała na Santa Margherita, a przecież wiedzieliśmy, że właśnie tam mieliśmy wysiąść, żeby dotrzeć do Portofino. Wpisaliśmy więc "Portofino" i ukazała się jakaś długa nazwa, której składową było Portofino. Do dziś nie wiem, czy kupiliśmy właściwy bilet, ale tak czy inaczej, po przejechaniu Rapallo, które znowu przypomniało nam o niemiecko-sowieckim układzie z 16 kwietnia 1922 roku, wkrótce wysiadaliśmy w Santa Margherita Ligure.
Przed budynkiem dworcowym stał średniej wielkości autobus, tzn. rozmiarów mniej więcej "ogórka" z czasów PRL, do którego tłoczyły się tłumy, które razem z nami wysiadły z pociągu. Taką scenę już widziałem na jednym z filmików na You Tube, jakie umieszczają podróżujący vlogerzy. Autobus faktycznie zabierał ludzi do Portofino, ale był wypchany do szczytu możliwości i właściwie pozostawało czekać na następny. Ponieważ jednak wyczytaliśmy w przewodniku, że do słynnej miejscowości w włoskiej riwierze, do której się wybieraliśmy, można również dotrzeć promem, zdecydowanie optowaliśmy właśnie za tym rozwiązaniem.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, żeby znaleźć się w cieniu parku, w którym znajdowały się schody, po których zeszliśmy w pobliże kamienicy, wzdłuż której udaliśmy się w kierunku morza, by nadspodziewanie się nad tym morzem znaleźć. Nagle znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, po przekroczeniu którego znaleźliśmy się na nadbrzeżu. Niedaleko było też do kasy biletowej, czyli niewielkiej budki przy marinie-molo, spod której odpływały promy w różnych kierunkach. Jak wyczytaliśmy z rozkładu, można było stąd dopłynąć również do Cinque Terre i podziwiać wszystkie pięć urokliwych miasteczek od strony morza, ale zajęłoby to cały dzień żeglugi. Tymczasem do Portofino płynie się ok. 20 minut.
Do naszego rejsu mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc przeszliśmy się pod pomnik Krzysztofa Kolumba, a potem dookoła Piazza Martiri della Liberta, żeby wstąpić do Gelaterii Simonetti. O, tutaj wreszcie wypiliśmy kawę jak prawdziwi Włosi. Otóż na chodniku przed ową lodziarnią była szklana zadaszona konstrukcja ze stolikami i krzesłami, ale było w niej tak gorąco i duszno, że nie było sensu w niej siadać. W związku z tym zostaliśmy w lokalu, w którym stolików nie było, więc wypiliśmy nasze kawy przy barze.
Niespiesznie wróciliśmy na Molo Maloncello, na którym zebrała się już spora kolejka na nasz prom. Nigdzie nam się nie spieszyło, ponieważ oprócz Portofino tego dnia nie mieliśmy zaplanowanych innych atrakcji. Spokojnie doczekaliśmy na swoją kolej wejścia na jednostkę pływającą, zajęliśmy miejsca na górnym pokładzie, żeby móc lepiej podziwiać widoki, a po chwili oddaliśmy się właśnie tejże leniwej czynności. Rejs nie trwał długo, ale widoki były faktycznie piękne, ale mnie taki sposób spędzania czasu nie kojarzy się z włoskim "dolce farniente", ale z filmem "Rejs" Piwowskiego, gdzie ludzie płyną i jak na polskim filmie "nic się nie dzieje". Podziwialiśmy natomiast nie tylko uroczą architekturę budynków na brzegu, którego ani razu nie straciliśmy z oczu, ale również wypasione jachty i łodzie motorowe, których właściciele z pewnością należeli do tzw. klas wyższych, co jest wszak po prostu eufemizmem, bo wiadomo, że chodzi o ludzi niezwykle zamożnych.
W końcu dotarliśmy do zatoczki zapchanej przez prywatne jachty, której środek z kolei zajmowały promy. Teraz właśnie nasz dołączał do drugiego podobnego sobie.
Nad zatoczką natomiast ujrzeliśmy miasteczko jak z baśni, żeby nie powiedzieć, jak z Disneylandu. Otaczały nas jasne kolorowe urocze kamieniczki. My zaś pierwsze kroki skierowaliśmy na zamek Brown.
Z pewnością niejednego, tak jak mnie, zaintryguje angielska nazwa zameczku we włoskiej Ligurii. Otóż pierwotnie był to zamek świętego Jerzego (Castello di San Giorgio) i pełnił faktycznie rolę obronną będąc elementem nadmorskich fortyfikacji republiki genueńskiej. W burzliwym wieku XVIII uległ znacznym zniszczeniom, a na początku stulecia następnego zupełnie stracił swoje strategiczne znaczenie, kiedy to Italia zaznała pokoju pod kontrolą napoleońskiej Francji.
Musiało minąć ponad pół wieku, żeby podupadły i opuszczony zamek zakupił konsul brytyjski, Montague Yeats Brown, który stał się eponimem obecnego obiektu. Podczas swojego rezydowania w latach 1863-1905 odnowił budynek i rozbudował taras. Po śmierci konsula zamek przejęli jego synowie, którzy posiadali go do roku 1949, kiedy odstąpili go rodzinie Baber, od której z kolei odkupiły go władze miejskie Portofino.
Najbardziej malownicza jest sama droga na zamek, gdzie co jakiś czas zza drzew i zarośli widać morze. Po raz kolejny mieliśmy do czynienia z kombinacją różnych odcieni zieleni i błękitu, bo przecież w morzu odbijało się lazurowe niebo. Sam zamek jest miejscem uroczym, ale jeżeli ktoś spodziewałby się zabytkowych wnętrz, to spotkałoby go rozczarowanie. Nie znajdziemy tam reliktów średniowiecznych, a nawet z pomieszczeń mieszkalnych z czasów rodziny Brownów. Sale służą głównie jako miejsce wystawowe zdjęć, głównie ukazujących plejadę znamienitych gości odwiedzających Portofino w latach jego świetności -- np. Sofii Loren, Giny Lolobrigidy, Johna Wayna itd. itd.
W zamku Brown spotkały nas dwie miłe niespodzianki. Pierwsza nastąpiła przy zakupie biletów od pań siedzących na świeżym powietrzu przy wejściu do zamkowego obejścia. Otóż okazało się, że to Polki, i kiedy nadchodziliśmy usłyszały, że mówimy między sobą po polsku, więc od razu w naszym własnym języku do nas zagadały. Bilety na dodatek były w jakiejś naprawdę niskiej cenie, więc po chwili już chodziliśmy po wnętrzu budynku, a także po ogrodzie na tarasie, skąd rozciągał się wspaniały widok na zatokę. I właśnie robiąc sobie kolejne zdjęcie zaczepiło nas małżeństwo prosząc o fotograficzną przysługę. Od słowa do słowa dowiedzieliśmy się, że państwo przyjechali z Rawy Mazowieckiej. Oczywiście niemal odruchowo Jarek spytał, czy znają naszego wspólnego kolegę z roku, Radosława, który obecnie jest dyrektorem jednej z rawskich szkół średnich. Ha, i okazało się, że znają i Radka i jego żonę Iwonę, a nawet gdzieś w pobliżu mieszkają. W ten sposób ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, na koniec której poprosiliśmy o przekazanie pozdrowień od nas. Podaliśmy swoje imiona i nazwiska, ale nasi przygodni znajomi nie odwzajemnili się tym samym, przez co kiedy napisaliśmy wiadomość do Radka nie mogliśmy zadać precyzyjnego pytania, czy on tych państwa też zna, bo nie poznaliśmy nawet ich imion. Tak czy inaczej, bywają takie koincydencje, że gdyby je ktoś wymyślił, wydałyby się naciągane i nieprawdopodobne.
Po wyjściu z zamku Brown podeszliśmy kilka kroków w stronę latarni morskiej, która leży na samym czubku półwyspu. Powiedzmy sobie szczerze, nie jest to konstrukcja specjalnie imponująca. Jeśli chodzi o budownictwo tego typu obiektów, zdecydowanie wolę te "wieże", które można znaleźć wzdłuż wybrzeża naszego Bałtyku. To nawet nie była wieża, tylko jasnoszary "klocek" z niewiele wystającą ponad niego wieżyczką z 1917 r. Jola natomiast powiedziała nam, że kawiarnia tuż przy latarni była bardzo chwalona przez jej znajomą. Jeśli chodzi o wygląd tego miejsca, to niczym się nie różnił od podobnych lokali w miejscowościach turystycznych w PRLu. Ceny kawy były wyższe niż wszędzie, gdzie do tej pory ją piliśmy, więc czym prędzej opuściliśmy to miejsce.
Wracaliśmy tą samą przeuroczą malowniczą ścieżką, aż doszliśmy do barokowego kościoła św. Jerzego, który jednak zignorowaliśmy (wiecie, on tam jak wszystkie włoskie kościoły, został zbudowany w XII wieku w stylu romańskim, ale jak się domyślacie, w XVII wieku go zbarokizowano, a już po II wojnie światowej odremontowano). Zeszliśmy dalej, wstąpiliśmy do sklepu z pamiątkami, po czym dotarliśmy do Piazza Martiri dell'Olivetta. Praktycznie każde miejsce w Portofino jest urokliwe. Plac otoczony jest kolorowymi kamieniczkami, a tam gdzie nie jest, znajduje się zatoka i przystań z wspomnianymi już jachtami, a także mini-portem dla promów. Nie spiesząc się przemierzyliśmy kilka uliczek miasteczka, po czym wróciliśmy na marinę, gdzie już czekaliśmy na nasz środek transportu mający nas zawieźć z powrotem do Santa Margherita.
Pisząc o zdjęciach gwiazd odwiedzających Portofino, użyłem zwrotu "w latach jego świetności", ale co to właściwie znaczy? Jestem niemal pewien (ale tylko niemal, bo przecież nie było mnie tam w latach 60.), że nie było wtedy takich tłumów turystów, jak dzisiaj. Niewątpliwie jednak było to miejsce przyciągające możnych tego świata, tudzież gwiazdy filmu i muzyki, lub generalnie wszystkich tych, którzy się w tamtych czasach liczyli. W jednym z naszych przewodników natknęliśmy się na przezabawny fragment, który tak naprawdę miał sprawić, żebyśmy się poczuli nobilitowani samym pobytem na włoskiej Riwierze, ale dlatego właśnie ów fragment wydał mi się śmieszny, że w dzisiejszych czasach trafić tam nie jest jakimś wielkim wyczynem. Te tłumy snujące się po Portofino to z pewnością nie była śmietanka towarzyska Europy i Ameryki, a po prostu turyści masowi. W każdym razie my na żadną gwiazdę nie trafiliśmy. Być może dobrze się kamuflowały. A niestety "elitarność" jest z definicji ekskluzywna (w więc wykluczająca), zakładająca ograniczoną liczbę tych, którzy w niej uczestniczą. Kiedy coś staje się powszechnie dostępne, aura wyjątkowości natychmiast znika. Dlatego w chwilach takich przykrych konstatacji uciekam do przeszłości, do czasów gdzie miłość w Portofino znalazła Dalida, której piosenkę w Polsce wykonywała Sława Przybylska. Z intencją przeniesienia się w latach 50. lub 60. zmontowałem wieczorem filmik w konwencji czarno-białej kroniki filmowej z tamtych czasów.
Wracaliśmy innym promem, ale rejs trwał równie krótko, więc wkrótce wysiadaliśmy w tym samym miejscu, w którym wyruszaliśmy, czyli przy molo w Santa Margherita. Po zejściu po trapie na ląd minęliśmy pokaźną kolejkę tych, którzy tym samym promem planowali przemieścić się naszym śladem do Portofino. Oprócz nowych partii turystów pojawiła się też grupka czarnoskórych "biznesmenów" handlujących kapeluszami. Ponieważ tego typu nakryć głowy typu "panama" sprzedawanych praktycznie w każdym miejscu odwiedzanym przez turystów mam chyba trzy, specjalnie bym się nawet nie zainteresował przedsięwzięciem afrykańskich dżentelmenów, gdyby nie to, że jeden włożył przechodzącemu mężczyźnie, tęgiemu facetowi na oko między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką. Chwyt znany z każdego miejsca, gdzie gromadzą się turyści. Rzekomo "obdarować" czymś człowieka, a za chwilę żądać zapłaty. To samo pamiętam z Paryża, gdzie afrykańscy drobni przedsiębiorcy zakładali ludziom na ręce jakieś tandetne bransoletki, a nawet z Częstochowy, do której pojechaliśmy z kolegą przed maturą w 1984. Wtedy to nie byli ludzie o czarnym kolorze skóry, tylko ciemnym z powodu nadużywani alkoholu. Właśnie taki cuchnący spirytualiami podszedł do nas i od razu przypiął nam do kurtek po krzyżyku z jakiejś cienkiej blaszki, po czym poinformował nas, że zbiera po sto złotych na ofiarę (sto złotych w 1984 roku to nie była jakaś wielka kwota, ale jednak nie chcieliśmy jej oddawać). Powiedzieliśmy, że nie mamy pieniędzy, po czym inni handlarze dewocjonaliami, w tym kobiety zaczęli sobie przekazywać głośno informacje "panowie nie mają pieniędzy", więc jegomość o ogorzałej twarzy odpiął swoje krzyżyki i sobie poszedł, zaś inni, którzy już się szykowali, żeby tez nam zaoferować swoje towary, też już zrezygnowali z tak wątpliwych klientów. W Paryżu po prostu nie dałem sobie włożyć bransoletki, odgrywając swego rodzaju komedię z umykaniem z ręką.
Tymczasem teraz mężczyzna z niespodziewanym "prezentem" w postaci kapelusza kontynuował marsz w kierunku centrum miasteczka, udając, że jest zeń zadowolony. Czarnoskóry chudzielec pobiegł rączo za nim z wyciągniętą ręką, na co mężczyzna udawał, że nie wie o co chodzi i szedł dalej. W końcu znudziła mu się ta zabawa z obskakującym go z każdej strony kapelusznikiem i oddał mu kapelusz. Handlarz też zrezygnował z dalszego nagabywania. Niedawno przeczytałem ostrzeżenie przed najnowszą metodą tego typu "przedsiębiorców". Otóż podrzucają różę, np. na chodniku, kiedy niezorientowany turysta ją podniesie, lub choćby dotknie, żeby ją przesunąć, od razu pojawia się osoba żądająca zapłaty za ów kwiat. Nie byłby to może jakiś problem, ale "sprzedawcy" bywają bardzo natarczywi, a czasem wręcz agresywni, przez co cała sytuacja robi się nieprzyjemna.
Zagłębiliśmy się w uliczki Santa Mergherita Ligure, znaleźliśmy gelaterię, gdzie moje towarzystwo zjadło po porcji lodów, a ja sobie zażyczyłem granitę. Zimne przysmaki przyniosły nie tylko przyjemność naszym zmysłom, ale również ochłodę i ulgę, bo niestety upał był potworny. Ktoś z nas ośmielił się przy okazji wygłosić śmiałą tezę, że Santa Margherita jest miasteczkiem ładniejszym od Portofino, a ja dodałem, że gdyby mnie było stać, w Santa Marghericie chętnie bym zamieszkał.
W drodze powrotnej byliśmy świadkami działania włoskiej kolei w sytuacji zagrożenia życia pasażera. Otóż w Chiavari, a więc na ostatnim przystanku przed Lavagną, nasz pociąg przystanął na nieco dłużej, niż wynikałoby to z rozkładu jazdy. Wkrótce zorientowaliśmy się, że któryś z pasażerów zasłabł, albo doznał jakiejś innej poważnej dolegliwości. Najpierw konduktor chodził po pociągu i pytał, czy jest wśród nas lekarz. W międzyczasie tez wezwano karetkę pogotowia. Nasz pociąg stał dopóki ambulans nie zabrał nieszczęśnika. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak w takiej sytuacji zachowałaby się obsługa polskiego pociągu, ale ponieważ nikt z nas nigdy nie był świadkiem takiego przypadku w kraju, nasze dywagacje pozostały bez konkluzji, natomiast szczerze podziwialiśmy zachowanie kolejarzy włoskich.
W Lavagni zaszliśmy do Coopa, gdzie kupiliśmy produkty na obiad, który na poczekaniu wymyśliłem. Chwalę się tym "na poczekaniu wymyśliłem", ponieważ Jola i Agnieszka któregoś razu poruszyły temat gotowania, i zakończyły konkluzją, że samo gotowanie, którego nie lubią, to jeszcze pół biedy, ale "to wymyślanie, co zrobić" wykańcza je nerwowo. Ja akurat nie mam z tym problemu, ponieważ wiedziałem, że po powrocie na kwaterę ugotuję na pierwsze danie trofie, czyli liguryjski krótki makaron niegdyś nawijany na specjalną igłę i spłaszczany dłonią z równie liguryjskim pesto, a na drugie przysmażę warzywa, a więc zrobię caponatę z cukinii, bakłażana i papryki, a do tego również przysmażę gotowe już opanierowane sznycle z kurczaka (cotolette di pollo impanate). Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy dokonać jeszcze "rzutu na taśmę" w postaci dwukilometrowego marszu w trzydziestopięciostopniowym upale.
Z ulgą weszliśmy mieszkania, które było naszą kwaterą i od razu włączyliśmy klimatyzację. Zrealizowałem też swój plan kulinarny, przy czym przydarzyła mi się pewna niespodzianka. Mianowicie smażąc warzywa nagle w całym pomieszczeniu rozległ się przeraźliwy piszczący dźwięk. Przez kilka minut szukaliśmy jego źródła, aż w końcu zobaczyliśmy, że na okapie leży niewielkie okrągłe urządzenie, które emituje ten alarmujący pisk. Udało nam się go wyłączyć, więc już więcej nam nie przeszkadzał. Pomyślałem wówczas, że jeżeli dym ze smażenia cukinii, bakłażana i papryki do razu wywołuje alarm przeciwpożarowy, to chyba w tym mieszkaniu nikt nigdy nie gotuje.
Po cenie, czyli naszej obiado-kolacji, tym razem jednak postanowiliśmy po raz ostatni nacieszyć się pobytem nad morzem, czyli pójść na plażę. Fale były ogromne. Janiccy nawet nóg nie zamoczyli, ale Agnieszka i ja weszliśmy do morza i zaczęliśmy skakać, kiedy tylko fala się przybliżała. To może być całkiem przyjemna zabawa, kiedy się odejdzie kilkanaście metrów w morze, a potem zostaje się przyniesionym z powrotem na brzeg przez falę. Trzeba jednak być czujnym i w odpowiednim momencie podskoczyć. Tymczasem Agnieszka w pewnym momencie tego nie zrobiła. Fala ją przewróciła i dosłownie przygniotła. Jak później mówiła, nie mogła się podnieść, bo akurat nadeszła druga fala. Wyszła z wody za zakrwawionymi kolanami, bo niestety to nie Bałtyk z drobnym piaskiem, tylko Morze Liguryskie z kamieniami i żwirem. "Teraz rozumiem, że można się utopić przy samym brzegu i nikt tego może nie zauważyć", stwierdziła.
Po tej nieprzyjemnej przygodzie, jaką na pożegnanie zafundowało nam morze, wróciliśmy na kwaterę.
Nazajutrz mieliśmy opuścić Lavagnę i w ogóle Ligurę, i udać się do Asti w Piemoncie.