Dobroczynne działanie wód siarkowych w Bad Abbach znano już od XIII wieku. Rozkwit podróży "do wód" arystokracji nastąpił w stuleciu XVIII i XIX. Bad Abbach słynęło i słynie z kuracji na reumatyzm. Ponieważ miejscowości tej nie zwiedzaliśmy dokładnie, jedyne wody, jakie znaleźliśmy w internecie i do których w ramach relaksu (po tylu dniach intensywnych wędrówek to nam się po prostu należało) trafiliśmy, to były Cesarskie termy (Kaiser-Therme). Już pierwszy rzut oka wystarczył, że budynek z całą pewnością nie może pamiętać czasów nawet Wilhelma II, czyli ostatniego cesarza II Rzeszy. Nie sprawdzałem tego, ale wszystko wskazuje na to, że system basenów i tunelu do ćwiczeń w poruszającej się z różną prędkością wodzie, to kwestia czasów zdecydowanie nam bliższych. Nie jestem nawet pewny, czy któryś z ciepłych basenów posiadał jakiś procent siarki, ponieważ żaden piekielny zapach się na terenie tego mini-akwaparku nie unosił.
Skorzystaliśmy ze wszystkiego, co było akurat dostępne, oprócz sauny, bo, wstyd się przyznać, nie znałem dokładnych przepisów dotyczących ubrania w saunie. Nie byłem pewny, czy wolno tam wchodzić w kąpielówkach, czy tylko z osłoną samego ręcznika. Głupio mi też było kogoś pytać, bo może wiecie jak to jest -- człowiek się wstydzi, że czegoś nie wie. Tak czy inaczej, spod saun zrobiłem odwrót (moje towarzystwo w ogóle tam nawet nie poszło, twierdząc, że sauny nie lubi). Za to wymoczyliśmy się w dwóch basenach z ciepłą wodą (jeden pod dachem, drugi na świeżym powietrzu, pochodziliśmy trochę pod prąd w kanale, w którym prędkość i kierunek wody regulował sympatyczny starszy pan, który również wydawał instrukcje -- po niemiecku, ale zrozumiale. Ja również co jakiś czas szedłem na zwykły basen pływacki, żeby zrobić kilka nawrotów, po czym znowu do ciepłej wody, i ponownie kilka nawrotów.
Faktycznie tego nam było trzeba. Te trzy godziny spędzone w wodzie naprawdę wyciągnęły z nas wszelkie zakwasy jakie mogły powstać na skutek naszych długich wędrówek w poprzednie dni.



Po porannym akwarelaksie pojechaliśmy na przystań w Kelheim. Parking był nieopodal, więc po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy miejsce dla samochodu Janickich. Jeszcze dojeżdżając na ten parking zaintrygowała nas żółta budowla w kształcie rotundy wznosząca się nad poziomem lasu na pobliskim wzgórzu. Wcześniej nie mieliśmy jej w planie, ale szybko znaleźliśmy informację o tym obiekcie w internecie i postanowiliśmy się do niego wspiąć po powrocie z obiadu w klasztorze Weltenburg.
Z zakupionymi biletami weszliśmy na dwupokładową jednostkę pływającą i od razu wspięliśmy się na górny pokład. Niemal od razu po wyruszeniu w rejs, zaczęła po nim chodzić kelnerka i podchodząc od stolika do stolika zbierać zamówienia. Można było wziąć napoje, w czym bardzo popularne okazało się piwo, a także jakieś dania obiadowe. Ja sobie zażyczyłem kawę. Po kilkunastu minutach kelnerka i kelner zaczęli roznosić jedzenie i napoje do stolików. Popijając więc cappuccino, a skoro nie były to Włochy, nikt nie patrzył krzywo na to, że robię to w godzinach popołudniowych, podziwiałem mijane widoki. Kiedy z horyzontu zniknął widok Kelheim, otoczyły nas lasy porastające nadbrzeżne wzgórza, a po jakimś czasie spośród ich zieleni zaczęły wyłaniać się monumentalne skały. Pejzaż był zaiste baśniowy. Czasami czułem się jakbym uczestniczył płynął do Gondoru z "Władcy pierścieni", a czasami jakbym płynął tratwą po Dunajcu w między Sromowcami a Czerwonym Klasztorem. Było naprawdę uroczo. W pewnym momencie prawie wszyscy pasażerowie naszego pokładu obrócili się w lewo, żeby podziwiać przyklejonych do skały wspinaczy! Ha, a więc i tak spędza się czas w tych okolicach. Rejs trwał kilka minut dłużej niż wynikało to z rozkładu, co oczywiście wzbudziło we mnie złośliwe myśli o Niemcach, którzy są niby tacy punktualni i precyzyjni, a nie potrafią dobrze wykalkulować czasu rejsu. Na szczęście takie myśli złośliwego Polaka nie zajęły w moim umyśle trwałego miejsca, bo przez większość rejsu pozostawał on w stanie przyjemnej błogości.
Znajomą już ścieżką przeszliśmy z przystani do klasztoru, gdzie na początku przeraził nas widok ogromnych mas turystów zajmujących stoliki restauracyjne na dziedzińcu. Ponieważ wszystkie miały tabliczki ze swoimi numerami, zauważyłem, że było ich ok. 350 (dokładnej liczby nie pamiętam), a przy każdym mogło usiąść po 8-10 osób. Już zacząłem tracić nadzieję na znalezienie wolnego miejsca, ale Jola wpadła na pomysł, żeby się do kogoś dosiąść. Faktycznie znaleźliśmy stół, gdzie już siedziało sześciu chłopaków w wieku studenckim. Jedli, popijali piwo i co i rusz wybuchali szczerym śmiechem. Na nasze pytanie, czy możemy usiąść obok nich, zgodzili się od razu i w ten sposób położyli kres naszemu stresowi.
Teraz trzeba było się liczyć z długim czekaniem na podejście kelnerki i potem na posiłek. Wszystkie te obawy były bezpodstawne. Pomimo ogromnej liczby gości do obsłużenia, doświadczone kelnerki okazały się niezwykle sprawne i szybkie. Poza tym to musiały być profesjonalistki w swoim zawodzie, ponieważ wśród pań około pięćdziesiątki nie zauważyliśmy żadnej dziewczyny w wieku studenckim, a więc w tej restauracji nie było miejsca na dorabiające sobie do stypendium amatorek. Na nasze obiady czekaliśmy jeszcze krócej niż na pierwsze podejście kelnerki. Pani przy tym była uprzejma, uśmiechnięta i robiła wrażenie dobrej mamy lub cioci. Jedzenie też było wyśmienite. Pieczeń wołowa w sosie z bawarskim knedlem smakowała wybornie i doskonale zaspokajała głód. Ponieważ nie przyjechaliśmy samochodem Jarek mógł spokojnie napić się piwa. Ja natomiast wziąłem sobie napój na bazie soku jabłkowego (możliwe że było to Apferschorle, ale głowy nie dam).
Po obiedzie powoli wróciliśmy na przystań. Kiedy już płynęliśmy z powrotem do Kelheim, znowu na górnym pokładzie, oprócz znanych nam już widoków, zauważyliśmy przedziwną tratwę, taką jakby ją ktoś przygotowywał do Mistrzostw Polski w Pływaniu na Byle Czym w Augustowie. Na owym zaś obiekcie pływającym siedzieli nasi sąsiedzi od stolika! Weseli chłopcy nadal się wygłupiali i śmiali! Kolejny kłam zadany stereotypowi Niemców doskonale zorganizowanych i sztywnych.
Na pokładzie jednak znowu na moment ogarnęły mnie myśli wobec naszych zachodnich sąsiadów krytycznych. Oto bowiem na pokładzie naszego stateczku wolno było palić, z czego niemieccy pasażerowie skwapliwie korzystali. Chcąc więc zrobić kilka zdjęć na dziobie stanąłem przed stolikiem, przy którym korpulentny jegomość około pięćdziesiątki kopcił niczym dziewiętnastowieczna łódzka fabryka. I znowu pomyślałem -- u Niemców wolno, a u nas nie, bo jesteśmy świętsi od papieża. Ale przecież z drugiej strony pomyślałem, że bardzo dobrze, że u nas się w miejscach publicznych, a już zwłaszcza takich, gdzie się je, nie pali.












































Palacz
Po zejściu ze statku nie skręciliśmy w prawo w stronę naszego parkingu, ale udaliśmy się w kierunku przeciwnym, żeby się wspiąć do owej żółtej rotundy widniejącej na szczycie wzgórza ponad ścianą lasu. Nawigacja w telefonie prowadziła nas cały czas ścieżką przy brzegu Dunaju. Kiedy jednak już była pora skręcić w las, żeby się wspiąć na górę, okazało się, że nie ma tam żadnej możliwej do przejścia ścieżki. Zawróciliśmy więc na skraj lasu, skręciliśmy w lewo, a potem dość szybko znaleźliśmy krętą, ale za to asfaltową drogą prowadzącą najpierw do drewnianego budyneczku z fikuśnymi ozdobami, który był zamkniętym barem, przy którym droga gwałtownie skręciła w lewo, żeby po kilkudziesięciu metrach znowu skręcić w prawo. Tak się powoli pięliśmy, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie las przeszedł w otwartą łąkę, na której w całej okazałości naszym oczom objawiła się Befreiungshalle, czyli Hala Wyzwolenia.
Ten monumentalny kicz (no dobrze, może się i czepiam, może artystycznie to taki kicz nie jest) to kolejny objaw germańskiego nacjonalizmu, jakiemu hołdował król Bawarii Ludwik I. Władca ten w tym samym roku, w którym zakończono budowę Walhalli (1842), zlecił wzniesienie pomnika poświęconemu wyzwoleniu ziem niemieckich spod panowania cesarza Francuzów Napoleona Bonaparte. Tym razem nie są to popiersia osób, ale tablice z nazwami miejsc bitew.
Idąc w kierunku schodów prowadzących do wielkiego wejścia, moją uwagę przyciągnęła kobieta w sukni ślubnej pozująca do zdjęcia. Stała na szczycie schodów tyłem do mnie, a ja nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem w środku jakiegoś filmu grozy. Nie, nie było tu niczego groźnego, ale o takie wrażenie przyprawił mnie kontekst, jaki tworzył ten dziwny monument. Szybko obszedłem zbocze wzgórza, żeby się znaleźć przy schodach po drugiej stronie, gdzie w podobnej pozie naprzeciwko swojej wybranki ustawił się pan młody. Przyznacie jednak, że w horrorach to panna młoda budzi większą grozę. Powiedzmy sobie szczerze -- cholera wie dlaczego. Pewnie to jakiś zachodnioeuropejski topos.
Kiedy młode małżeństwo przestało już pozować, weszliśmy na górę i podeszliśmy do wejścia, przy którym bilety sprawdzał nasz rodak, który od razu przywitał nas uprzejmym "Dzień dobry państwu!" Zamieniliśmy kilka słów z sympatycznym Polakiem, który kilkanaście lat temu związał swoje życie z tym kawałkiem Bawarii. Akurat wrócił z obchodu, który polegał m.in. na wspinanie się na galerię po wąskich schodach. Okazało się, że bilety należy kupić w pawilonie kawiarnianym jakieś dwieście metrów dalej.
Obchodząc gmach z zewnątrz można było dostrzec, że w regularnych odstępach umieszczono na pewnej wysokości kobiece postaci symbolizujące poszczególne krainy niemieckie. Wśród nich był też Schlesien, czyli Śląsk.
Na ogromnej łące po drugiej stronie Befreiungshalle para młoda ze swoimi rodzinami robili sobie kolejne zdjęcia. Teraz można było wyraźnie zobaczyć, że weselnicy pochodzili z Bliskiego Wschodu, ale trudno było się domyślić skąd dokładnie.
Idąc parkową aleją minęliśmy punkt z którego pięknie prezentowała się wstęga Dunaju płynącego między pokrytymi lasem wzgórzami. Doszliśmy w końcu do baru, którego wystrój jako żywo przypominał mi czasy gierkowskie i skojarzył mi się raczej z NRD niż Niemcami Zachodnimi, ale jak już wcześniej kiedyś zauważyłem, ten "gierkowski" styl wcale nie był komunistyczny, tylko niemiecki właśnie, bo, moi drodzy, czy nam się to podoba czy nie, od tysiąca lat naśladujemy Niemców, i nadal naśladujemy, choć za nic się do tego nie przyznamy.
Kupiwszy bilety przy kontuarze w jednym z pomieszczeń obitych boazerią, przeszliśmy do części kawiarnianej. Janiccy wzięli sobie jakieś soki, Agnieszka i ja wzięliśmy po kawie. Ruszyliśmy z powrotem w stronę rotundy, gdzie z uśmiechem ponownie przywitał nas nasz rodak, który zerknąwszy na nasze bilety wpuścił nas do środka.
Zwiedzanie wnętrza Befreiungshalle nie zajmuje tyle czasu, co zwiedzanie wnętrza Walhalli, bo oprócz tablic z nazwami miejsc bitew, i rzędu skrzydlatych postaci na najniższym poziomie, nie ma tam na czym oka zawiesić. W porównaniu z różnorodnością popiersi w Walhalli, Hala Wyzwolenia jest raczej nudna. Oczywiście można podziwiać jakość marmurów, z jakich wykonano samą konstrukcję i posągi, można podziwiać ich klasyczne piękno, ale to jest jednak nuda. Taki kościół, który wcale kościołem jednak nie jest. Ruszyliśmy za skrzydlatymi postaciami (anielicami, walkiriami?) pomieszczenia aż trafiliśmy na schody prowadzące na wyższe poziomy. Przespacerowaliśmy sie po galerii na zewnątrz podziwiając krajobraz, po czym przeszliśmy się po galerii wewnętrznej czytając tablice z nazwami miejsc bitew z wyższego poziomu, po czym zeszliśmy i uprzejmie pożegnaliśmy się z sympatycznym rodakiem.










































Wypiliśmy kawę i ruszyliśmy z powrotem do asfaltowej drogi wiodącej do Kelheim. Przeszliśmy obok zabytkowego kościoła, ale tego dnia nie mieliśmy już nastroju na żadne zwiedzanie. Peryferyjnymi uliczkami miasta dotarliśmy do przystani, obok której przeszliśmy na parking, skąd wróciliśmy do Bad Abbach, gdzie tym razem nie zaszliśmy do Netto, ale do stojącego w pobliżu Aldi, które jednak w moim mniemaniu jest sklepem słabiej zaopatrzonym i mniej ciekawie urządzony. Od kilku dni, zaczynając jeszcze w Kaufbeuren, szukaliśmy z Agnieszką słoików z gotowym dressingiem do sałatki ziemniaczanej, jaki kiedyś kupowaliśmy w Berlinie, ale na próżno. Udało nam się tylko dostać keczup curry, czyli gotowej przyprawy do smażonej kiełbasy, która dzięki niemu automatycznie staje się curry-wurstem.
Nie miałem tego dnia specjalnej ochoty na wizytę w gospodzie. Dopadł mnie bowiem nastrój depresyjny związany z nieuchronnym końcem naszej wakacyjnej przygody. Ponieważ jednak 3 sierpnia to rocznica ślubu Joli i Jarka, udaliśmy się do naszej "filii" gospody na drinka. Na jednym się zresztą faktycznie skończyło, bo przecież następnego dnia czekała nas długa podróż do Łodzi. Na kwaterę wróciliśmy tak samo jak dnia poprzedniego groblą nad Dunajem, z której zeszliśmy już za zabudowaniami Oberndorfu, żeby asfaltową drogą udać się znowu w kierunku, z którego przyszliśmy, na naszą kwaterę. Na koniec dnia doszliśmy do wniosku, że kompletnie pomyliliśmy kolejność realizowanych tego dnia punktów. Zaczęliśmy od relaksu, żeby zakończyć krótką, ale forsowną wspinaczką do Hali Wyzwolenia. Powinniśmy byli wszystko zrobić w odwrotnej kolejności!