piątek, 19 grudnia 2025

Sarajewo, dzień pierwszy (czwartkowe popołudnie, 31 lipca 2025)






O odwiedzeniu Sarajewa marzyłem od dawna. Chyba nawet od lat studenckich, kiedy obejrzałem wczesne produkcje Emira Kusturicy, "Sjecas li se, Dolly Bell?" (Pamiętasz Dolly Bell, 1981) i "Otac na sluzebnom putu" (Ojciec w podróży służbowej, 1985). W obu filmach przedstawiono Sarajewo w bardzo osobisty sposób, częściowo oczami dziecięcych bohaterów. Jest to Bośnia czasów komunistycznych, lata 60., życie może nie na najwyższym poziomie materialnym, okolice pospolite, żeby nie powiedzieć szemrane, ale za to dużo się dzieje, a przy alkoholu bohaterowie śpiewają tradycyjne pieśni. W "Pamiętasz Dolly Bell?" ojciec narratora odwiedza wraz z całą rodziną grubego przyjaciela, który po kilku głębszych bierze do ręki saz (turecki instrument strunowy podobny do wielkiej mandoliny) i zawodzi pieśń, przy której obaj się wzruszają. W "Ojcu w podróży służbowej" z kolei przewija się przy kilku okazjach, niczym grecki chór w klasycznej tragedii, "Ballada o braciach Moriciach". W tym samym filmie gość bohaterów przy akordeonie śpiewa "Kliče vila sa vrh Trebevića". Ponieważ ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem "brany na muzykę", jak mawiają pewni łodzianie, te sevdalinki, czyli skądinąd dość monotonne pieśni w warstwie melodycznej powtarzające właściwie tylko jedną frazę, zadziałały na mnie hipnotyzująco. I myślę, że przede wszystkim dlatego zawsze chciałem pojechać do Sarajewa -- żeby odwiedzić miejsce, gdzie ludzie w tak przejmujący sposób śpiewają. 
 
W 1984 r., tuż przed moją maturą, w Sarajewie odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie, które oglądaliśmy całą rodziną, a transmisje z których rozpoczynała czołówka z animowanym "Vukiem" (wilczkiem), który nadlatywał na nartach i śpiewał "Sarajevoooooo". 
 
A potem rozpadła się Jugosławia i nic już nie było takie jak przedtem. Władze w Belgradzie nie chciały dopuścić do rozpadu federacji, ale ostatecznie wyszły na strażników serbskiej dominacji, spod której pozostałe narody chciały się wyzwolić. Ludzi ogarnął amok zabijania. Między 1992 a 1995 wiadomości w telewizji codziennie donosiły o sytuacji w byłej Jugosławii, w tym wiele miejsca poświęcono stolicy Bośni i Hercegowiny. Nigdy nie zapomnę bardzo krótkiego fragmentu, w którym pokazano rodzinę idącą ulicą, rodziców i dzieci w różnym wieku, w tym chłopca ok. 17 lat, kiedy w pewnym momencie w pobliżu wybucha bomba, a oni wszyscy nagle przypadają do siebie skuleni i zaczynają płakać. Ta scena zrobiła na mnie większe wrażenie niż widok zabitych na ulicy. Pokazywała bowiem ludzki strach, który oznaczał odarcie ludzi z godności, z poczucia własnej wartości. Pokazywała, że w każdej chwili ktoś może zrobić z ich życiem, co chce. Zmarli już tego nie odczuwają, więc chyba dlatego ta scena oddziałała na mnie z większą mocą niż dziesiątki trupów na ulicach Sarajewa. 
 
Przypomniała mi się też scena już z jakiegoś filmu dokumentalnego, w którym rosyjski pisarz Eduard Limonow spytał serbskich żołnierzy, czy może sobie postrzelać, a następnie dorwał się do ciężkiego karabinu maszynowego i posłał szereg kul w kierunku mieszkańców Sarajewa. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego naprawdę się dzieje. Ostatnio jednak okazuje się, że nie był jedynym amatorem bezkarnego zabijania przypadkowych ludzi. Włoskie śledztwo właśnie ujawnia, że bogaci Włosi uprawiali coś w rodzaju makabrycznej turystyki i za pieniądze przyjeżdżali do Sarajewa strzelać do bezbronnych jego mieszkańców. To są przecież historie jak z powieści Stephena Kinga, tylko że powodem do prawdziwego przerażenia jest to, że ci psychopaci z Sarajewa nie są wytworem wyobraźni autora horrorów, a realnie istniejącymi potworami żyjącymi między normalnymi ludźmi. 
 
Ha, Sarajewo oczywiście kojarzy się też z bardziej odległą historią, a mianowicie z pretekstem do wszczęcia I wojny światowej, czyli ze śmiertelnym zamachem na austro-węgierskiego następcę tronu kronprinza Ferdynanda Habsburga i jego żony. 
 
Ciekawość miasta o tak burzliwej historii, które jednak jest kolejnym przykładem na to, że ludzie, jak cała przyroda, mają tendencję od odradzania się, do urządzania sobie normalnego życia mimo traum, których przecież nie zapomnieli, ta ciekawość przyciągała mnie właśnie do Sarajewa. I oto wjeżdżaliśmy do tego miasta, w którym niemal od razu znaleźliśmy się na tzw. "Alei Snajperów" czyli na ulicy Smoka z Bośni (Zmaja od Bosni), której nadano taką nazwę z powodu serbskich strzelców, którzy w budynkach przy niej urządzili sobie stanowiska do zabijania Bośniaków. Do dziś domy noszą tam liczne ślady kul, których nie załatano chyba ku przestrodze przyszłych pokoleń.   

Musieliśmy w końcu skręcić w lewo, żeby już mniej ważnymi ulicami dojechać na niewielkie osiedle wieżowców na peryferiach miasta, gdzie znajdowało się mieszkanie mające zostać naszą kwaterą na kolejne dwie noce. Wjechaliśmy na coś w rodzaju podwórka między dwoma blokami. Jakimś cudem znaleźliśmy miejsce parkingowe, ale takie zupełnie przypadkowe, bo nie to, które było przypisane do naszego mieszkania. Poszliśmy też do baru, gdzie właściciel mieszkania polecił nam odebrać klucze. Tam jednak, po telefonie do niego, okazało się, że mamy się udać do kawiarni znajdującej się tuż obok. Tak też zrobiliśmy. Teraz z kolei młody barman, czy też raczej barista, zadzwonił do naszego gospodarza i po krótkiej rozmowie wydał nam klucze. Poszliśmy z nimi do bloku naprzeciwko, weszliśmy do właściwej klatki i wjechaliśmy windą na piętro, gdzie mieszkanie się znajdowało. Weszliśmy do środka i na pierwszy rzut oka wszystko nam się spodobało. Naprzeciwko drzwi wejściowych było wejście do sypialni, zaś zaraz po prawej było wejście do łazienki. Drzwi po lewej z kolei prowadziły do salonu z kuchnią. Moda na rozchodzenie się zapachów gotowania po salonie najwidoczniej rozpowszechniła się na całym świecie, bo zarówno w Polsce, w USA, Wielkiej Brytanii i, jak widać, również w Bośni, kuchnia i salon stanowią teraz integralną całość. Nie to żebym zaraz narzekał, ale jednak wolę, jak woń smażenia pozostaje w pomieszczeniu, gdzie się posiłek przyrządza, a w salonie lub jadalni wolę czuć już tylko zapach gotowej potrawy. Ale może się czepiam, bo jestem dziadersem. 

Z salonu z kolei wychodziło się na balkon znajdujący się dokładnie za sypialnią. Dlaczego tak dokładnie opisuję to mieszkanie? Otóż jest to preludium do opowieści o problemie, który zaraz miał się pojawić. Otóż przeważnie się umawiamy z Janickimi tak, że co drugą kwaterę dajemy sobie prawo wyboru miejsca do spania. Tym razem padło na nich właśnie i Jarek zaraz po wejściu zarezerwował dla Joli i siebie kanapę w salonie stojącą naprzeciwko telewizora. Bez szemrania więc rozlokowaliśmy się (tzn. Agnieszka i ja) w mniejszej sypialni. Zjechaliśmy po bagaże, a Jarek przy okazji przeparkował samochód na miejsce przypisane naszemu mieszkaniu. Wszystko szło bardzo gładko i sympatycznie do momentu, kiedy Jola z Jarkiem postanowili sprawdzić, jak też rozkłada się obita skóropodobnym materiałem kanapa, na której mieli spać. I tutaj nastąpiła przykra niespodzianka, ponieważ okazało się, że kanapa w ogóle się nie rozkłada. Tzn. wszyscy zaangażowaliśmy się w próbę znalezienia sposobu na jej rozłożenie i zaadoptowanie do celów noclegowych, ale na próżno. Od żadnej strony nie było ani luki, ani zawiasów, ani w ogóle niczego, co przeczyłoby jednolitości i niepodzielności bryły tego mebla. Zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Zadzwoniliśmy do właściciela, ale ten na moje tłumaczenia odpowiedział raczej kiepską angielszczyzną, że nie rozumie, co do niego mówię. Niemniej za jakieś dziesięć minut Ahmed, bo tak się przedstawił, przyszedł osobiście do mieszkania i na nasze pretensje dotyczące sofy, która nie chciała stać się łóżkiem, zaczął nas gorąco przepraszać, że w ofercie na booking.com, gdzie wyraźnie zaznaczono, że to kwatera dla czterech osób, nastąpiła pomyłka, bo chodziło o rodzinę z dwójką dzieci, a nie o czwórkę dorosłych itd. itp. Kiedy słyszycie, że ktoś ma na imię Ahmed, to pewnie wyobrażacie sobie brodatego bruneta, ale nic z tych rzeczy. Nasz gospodarz był niskim blondynem, choć z ogoloną głową i twarz miał okrągłą i bardzo poczciwie słowiańską. Gdybym nie wiedział, że jest Bośniakiem, wziąłbym go za gościa spod polskiego wiejskiego sklepu. Awantura nic by nam nie dała, więc przyjęliśmy te jego przeprosiny, choć nie do końca wierzyliśmy w ich szczerość. To znaczy może w szczerość przeprosin tak, ale nie w jego uczciwość w przedstawieniu swojej oferty w internecie. Starał się być miły, i jeszcze z tą swoją kiepską angielszczyzną był nawet wzruszający, więc postanowiliśmy już nie ciągnąć tematu, zaś Jola z Jarkiem stwierdzili, że jakoś te dwie noce na wąskiej sofie wytrzymają. 

Ruszyliśmy "na rekonesans". Stwierdziliśmy, że bardziej szczegółowo zwiedzimy Sarajewo nazajutrz, kiedy będziemy mieli na to cały dzień, natomiast teraz po prostu się przespacerujemy po Barščiaršiji, czyli dzielnicy tureckiej. Tak naprawdę nie jest to dokładnie dzielnica w normalnym tego słowa znaczeniu, ponieważ jest to raczej wielki bazar (tur. baş -- główny, i znana nam już čaršija, czyli rynek)z mnóstwem sklepików i straganów, a także lokali gastronomicznych i kilku zabytkowych obiektów, natomiast trudno tam dostrzec domy mieszkalne. Ale nie uprzedzajmy faktów. Wzięliśmy z naszej kwatery mapki tego zabytkowego centrum z zaznaczonymi punktami do zwiedzania. Jak jednak już się rzekło, nie szliśmy teraz, żeby dokładnie wszystko zwiedzać, ale żeby się zorientować w terenie. 

Od naszego bloku do przystanku autobusowego mieliśmy jakieś pięćset metrów, które pokonaliśmy szybko, ponieważ potrafimy dziarsko maszerować. Stanęliśmy przed delikatesami i piekarnią na trójkątnym placu jaki tworzyły trzy zbiegające się ulice. Zaobserwowaliśmy przy okazji ciekawe zjawisko, a mianowicie samochody zatrzymujące się na środku jezdni, kiedy kierowca akurat spotka znajomego i zechce uciąć sobie z nim pogawędkę. Chyba wszyscy są tutaj przyzwyczajeni do takich zwyczajów, bo nikt nie trąbił, tylko najwyżej omijał takich zagadanych kompanów. 

Tymczasem przyjechał nasz autobus, który w około 20 minut zawiózł nas na przystanek po pobliżu miejsca, gdzie od ulicy Hamze Hume prostopadle odchodzi ulica marszałka Tito, który jak widać, w państwach byłej Jugosławii (może z wyjątkiem Chorwacji) nadal cieszy się szacunkiem. Nie poszliśmy jednak tą ostatnią ale ruszyliśmy ulicą do niej równoległą. Początkowo odczuwałem swego rodzaju rozczarowanie, ponieważ czułem się trochę jak w każdym postkomunistycznym mieście -- bloki z lat 60., przedwojenne kamienice. Na jakimś pustym placu przed takimi "chruszczowkami" moją uwagę przyciągnęły regularnie ułożone kamienne struktury, przez co całość wyglądała jak stanowisko archeologiczne, ale brakowało jakiegokolwiek opisu, więc nie wiem, czy były to ślady domów starożytnych, średniowiecznych, a może po prostu przedwojennych. Być może jednak było to coś zupełnie innego. 

Stopniowo te "gomułkowskie" bloki zaczęły zanikać, a kamienice zyskiwać przewagę, aż zdecydowanie zdominowały krajobraz. Ale zamiast się poczuć jak na tureckim bazarze, doświadczałem teraz spaceru po jakimś Wiedniu, Pradze, czy innym Budapeszcie. Wszędzie ciągnęły się wysokie secesyjne kamienice. W końcu ulica Branilaca Sarajeva (Obrońców Sarajewa) zmieniła nazwę na Zelenih Beretki (Zielonych Beretów), przy której stoi soborna crkva (cerkiew katedralna) pw. Rodenja Presvete Bogorodice (Narodzenia Matki Bożej). Po raz kolejny (i nie ostatni) zobaczyliśmy serbską cerkiew, której architektura w ogóle nie przypomina ani konstrukcji wschodniosłowiańskich ani greckich, tylko po prostu kościół katolicki. Nic dziwnego, bo architekt Andrea Damjanov zaprojektował ją w stylu neobarokowym, zaś budowę zakończono w 1874 r. 

Podeszliśmy do świątyni z zamiarem krótkiego przyjrzeniu się wnętrzu, któremu zdążyłem zrobić zdjęcie przez otwarte drzwi, ponieważ wejście nie było nam dane. Oto bowiem widząc nasz zamiar przekroczenia progu chramu, od drugiej strony podszedł do drzwi mężczyzna (chyba kościelny) i bez słowa nam je przed nosem zamknął. Nie sądzę, żeby rozpoznał w nas bezbożników, tylko chyba faktycznie o tej porze cerkiew zamykają. 

Nie weszliśmy też z tego samego powodu do katolickiej katedry pw. Serca Jezusowego zbudowanej w latach 1884-1889 w stylu neogotyckim wg projektu Josipa Vancasa. Tzn. nie dlatego, że katolicki kościelny też nam zamknął drzwi przed nosem, tylko że zrobił to ktoś już wcześniej. 





 














Sprzed świątyni katolickiej skręciliśmy w prawo. Ulica nadal była po środkowoeuropejsku wielkomiejska, ale wkrótce wszystko się zmieniło. Jeżeli pamiętacie z dzieciństwa serię "Bolka i Lolka", w której mali bohaterowie przenosili się do krainy baśni przekraczając granicę, za którą wszystko robiło się diametralnie inne, to możecie sobie wyobrazić to uczucie, kiedy nagle z ulic dziewiętnastowiecznego Wiednia przenosicie się nagle i bez ostrzeżenia na gwarny turecki bazar z wieku XVII, gdzie nie ma już secesyjnych kamienic, a ciągi parterowych budynków oraz drewnianych "budek" ze sklepikami i čevabnicami, spomiędzy których wyłaniają się niskie murowane budynki użyteczności publicznej z czasów osmańskich -- mehany/kafany, meczet, biblioteka, studnia itd. Bazar ten został założony wraz z samym miastem wzniesionym w XV wieku przez Isę Bega Iszakowićia. Naprawdę to przejście z okcydentalnego uniwersum środkowoeuropejskiego do świata od dawna nieistniejącego sułtanatu zrobiło na mnie wielkie wrażenie. 

Żeby je jednak spotęgować postanowiliśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie zaspokoimy głód, bo od burka w Konjicu minęło już trochę czasu. Zaszliśmy do restauracji wyglądającej jak mehana, czyli zajazd z atrium, na którym ustawione były stoliki. Usiedliśmy bliżej rogu podwórka w podcieniu jednego ze skrzydeł budynku otaczającego dziedziniec. Restauracja ku mojemu lekkiemu rozczarowaniu nosiła nazwę zgoła nie turecką, nie muzułmańską, ani nawet nie bośniacką, a mianowicie "Aeroplan", ale za to jedzenie na pewno mnie nie zawiodło. Zamówiliśmy bowiem z Agnieszką miskę czegoś, co spodziewałem się, że będzie przypominać nasze gołąbki, bo w nazwie miało šarema dolma. Ten ostatni element przypominał mi grecką nazwę na mięso z ryżem owinięte w liście (w Grecji głównie winogron). Jarek wziął kurczaka po meksykańsku, czyli po raz kolejny wzgardził lokalną kuchnią.

Przeuroczy nasze dolmy wylądowały na stole na półmisku z metalową pokrywą kształtem przypominającym marokański tażin, po zdjęciu której naszym oczom ukazały się faktycznie rzeczy nadziane mięsem z ryżem, ale tylko dwa z nich były owinięte w kapustę. Pozostałe to były nadziewana cebula, pomidor, papryka i cukinia. Było więc z jednej strony nietypowo, czy nawet egzotycznie, a z drugiej bardzo smacznie i swojsko, bo naprawdę te dolmy przypominały nasze domowe gołąbki.

Nasyceni i usatysfakcjonowani smakiem, ruszyliśmy w dalsze rejony bazaru. Jeszcze przed obiadem przeszliśmy obok hamamu, czyli publicznej łaźni ufundowanej przez drugiego gubernatora Bośni Gazi Husrev Bega w 1537 r. O tym człowieku opowiem więcej opisując kolejny dzień, bo był on szczególnie zasłużony dla tego miejsca. Teraz natomiast podeszliśmy do meczetu również jego fundacji, którego zwiedzanie też odłożyliśmy do dnia następnego.

































 



Doszliśmy do końca bazaru, po czym skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się przy sarajewskim ratuszu, do którego zaplanowaliśmy wejść dnia następnego. Już z zewnątrz budynek prezentuje się niczym pałac z tysiąca i jednej nocy i na razie to nam musiało wystarczyć. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, a następnie na drugą stronę Miljacki, czyli rzeki płynącej przez Sarajewo. Przy pomocy nawigacji w telefonach doszliśmy do stacji kolejki linowej na Trebević, którą postanowiliśmy znaleźć, żeby nazajutrz nie tracić czasu na jej szukanie, bowiem w planie mieliśmy wjazd na tę górę, którą upamiętniają pieśni -- zarówno bośniackie jak i serbskie-czetnikowskie. 

Powoli wróciliśmy przez plac, na którym szykowano scenę pod koncerty w ramach imprezy o nazwie Baščarsijske Noci, a następnie przez legendarny most Šeher Čehaja z powrotem pod ratusz. Ponownie zagłębiliśmy się w alejki bazaru. 
















Podeszliśmy pod fontannę Sebilj, a następnie inną alejką doszliśmy do najstarszej gospody w Sarajewie, czyli do mehany Morića Han. Ten słynny karawanseraj, gdzie niegdyś można było przyjąć 300 gości i 70 koni, zbudowano w roku 1551 z pieniędzy wspomnianego już Gazi Husrev Bega, o którym będzie jeszcze mowa, bo człowiek ten nie szczędził pieniędzy na budynki użyteczności publicznej, przez co do dziś cieszy się zasłużoną pamięcią i wdzięcznością sarajewian. Spłonął w 1697 r., ale został odbudowany i taki się właśnie zachował do dziś. Kiedy Evlija Çelebi, turecki podróżnik, o którym pisałem przy okazji naszej wycieczki do klasztoru derwiszów w Blagaju, odwiedził Sarajewo w 1659 r., zajazd był własnością niejakiego Hadżiego Besira i tak jest zanotowany i Çelebiego. Jednym z kolejnych właścicieli, już na początku wieku XIX byli Mustafa Aga Morić, a potem jego syn Ibrahim. Stąd nazwa, która najbardziej się utrwaliła w sarajewskiej tradycji, choć niektórzy usiłują ją powiązać ze słynnymi braćmi Moriciami, którzy byli czymś na kształt dzisiejszych gangsterów, którzy faktycznie kontrolowali Sarajewo. O nich też jeszcze będzie. Nie wiadomo na pewno, czy karawanseraj miał jakiś związek z nimi, lub czy Mustafa i Ibrahim Moriciowie byli w jakiś sposób spokrewnieni z osiemnastowiecznymi watażkami. 

Niezależnie od historii, dzisiaj budynek jest zachowany w swojej historycznej formie, ale nie ma tam już stajni. Jest restauracja (jeśli nie dwie, bo nie wiem, czy wszystkie stoliki należały do jednego lokalu), są sklepy z pamiątkami. No i jest tablica informująca, że tutaj mieścił się słynny Morić Han. 

Mnie oczywiście przypomniała się sevdalinki (bośniackiej pieśni ludowej) "Vila kliče sa vrh Trebevića", zarówno w wersji z filmu Kusturicy "Tata w podróży służbowej", jak i w wykonaniu Eminy Ahmedhodzić (która śpiewa, "vila viče", a nie "kliče". Sens tej pieśni jest taki, że oto

Vila viče sa vrh Trebevića:

 ”Jel’ Saraj’vo gdje je nekad bilo?

 Jel’ mejhana kraj Morića hana?

 Piju l’ vino mlade Sarajlije?

 Služi li ih krčmarica Mara?

 Nosi l’ Mara tri tanka fistana?

 Prvi, plavi, što begove mami,

 drugi, žuti, što hanume ljuti,

 treći, b’jeli, što djevojke cvjeli!”

Wróżka woła ze szczytu Trebević:

 „Czy Sarajewo jest tam, gdzie kiedyś było?

 Czy jest tawerna w pobliżu Morić Han?

 Czy młodzi Sarajewianie piją wino?

 Czy obsługuje ich karczmarka Mara?

 Czy Mara nosi trzy cienkie suknie?

 Pierwsza, niebieska, która kusi bejów,

 druga, żółta, który drażni chanów,

 trzeci, biały, który sprawia, że ​​dziewczęta rozkwitają!”


Tłumaczenie z pomocą translatora Google, więc mogą być przekłamania. 

Karczmarki Mary w trzech cienkich fistanellach w atrium hanu nie dostrzegłem, ale i tak się wzruszyłem, że oto jestem w tym miejscu. 

Wędrując dalej znaleźliśmy się znowu w okolicy restauracji "Aeroplan", i właśnie zza drzwi wiodących na jej dziedziniec doszły mnie dźwięki akordeonu. Nie była to jakaś zwykła muzyka, jaką się słyszy z tego instrumentu. To nie było zwykłe dur i mol. Skala była inna, choć miejscami przechodziła w melodię, do której bardziej jest przyzwyczajone północnoeuropejskie ucho, ale jednak ozdobniki, w sumie normalna rzecz, którą stosuje każdy wirtuoz akordeonu, były jakieś inne, po prostu orientalne. Nie oglądając się na nikogo, jak zahipnotyzowany przekroczyłem drzwi wejściowe restauracji i zacząłem słuchać jak zaczarowany. Jeden młody mężczyzna wybijał rytm na bębnie, a drugi właśnie czarował dźwiękami akordeonu. Trochę późno przyszło mi do głowy, żeby wyjąć telefon i nagrywać, bo złapałem tylko końcówkę tej "egzotycznej" części koncertu. Ale i tak było warto. To było coś zupełnie innego, niż kapele ze Skadarskiej w Belgradzie. W pewnym momencie odwróciłem się, żeby zobaczyć, czy moi towarzysze stoją za mną, ale nie było ich nigdzie w pobliżu. W końcu dostrzegłem ich na alejce na zewnątrz, patrzących na mnie ze zniecierpliwieniem. Odniosłem wrażenie, pewnie mylne, ale nieodparte, że przytupują nóżkami ze zniecierpliwieniem. Cały czar prysł. Wyszedłem z "Aeroplanu" i poszliśmy razem dalej. Później, kiedy wyłuszczyłem Agnieszce swoje uczucie z tamtej chwili, odpowiedziała, że przecież mogłem powiedzieć, że chcę posłuchać muzyki i żeby pójść za mną, ale to zupełnie nie o to chodziło. Po raz kolejny w życiu poczułem się jak odmieniec, z którym nawet przyjaciele i bliscy znajomi nie nadają na tej samej fali. Kiedy się słyszy dobrą muzykę, to się do niej idzie i słucha bez żadnego namawiania. A jak takie rzeczy trzeba tłumaczyć lub do nich namawiać, to już zupełnie nie jest to. 

Nie było jednak czasu na długie żale, bo oto weszliśmy do budynku pełniącego rolę krakowskich sukiennic, tylko o wiele od nich mniejszego. Sklepy po obu stronach korytarza oferowały najczęściej podróbki akcesoriów ubraniowych, pamiątki i kosmetyki. Wyszliśmy drugą stroną i ruszyliśmy już w stronę przystanku autobusowego. Tym razem obraliśmy ulicę biegnącą przy samej rzece Miljacka, o nazwie Obala Kulina bana. Zapadał już zmrok, więc jak to w każdym dużym mieście na świecie, zaczęło się pojawiać coraz więcej młodych ludzi. W pewnym momencie nasze uszy zaatakowała głośna bałkańska muzyka z jednego z nadjeżdżających samochodów. Ku mojemu zdziwieniu auto nie wiozło napakowanych młodych osiłków, jak to zwykle bywa, kiedy się słyszy "umpa umpa" na cały regulator, tylko było pełne młodych dziewczynek w hidżabach! Jechały niezbyt szybko, bo przecież nie na wyścig się wybierały, tylko na zabawę, więc do nich pokiwałem, na co zareagowały żywiołowym piskiem i gwałtownym machaniem w moją stronę. I tak oto można dostać lekcję, że stereotypy o zahukanych i zastraszonych muzułmańskich nastolatkach nie zawsze mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. 
 
Idąc dalej wzdłuż rzeki trafiliśmy na podświetlony gmach Akademii Sztuk Pięknych założonej przez bośniackich artystów w 1972 r., który pierwotnie był zbudowanym w latach 1898-1899 w stylu romańsko-bizantyńskim kościołem ewangelickim.  Już przed II wojną światową ewangelików było w Sarajewie coraz mniej, a budynek został opuszczony. Przed totalną ruiną spowodowaną zaniedbaniem uratowała go dopiero grupa artystów, którzy na początku lat 70. ubiegłego wieku zainteresowała się obiektem. Obecnie stanowi jedną z ozdób miasta. Prowadzi do niego most, a właściwie kładka dla pieszych, o wymownej nazwie Festina Lente (łac. spiesz się powoli) zaprojektowana przez studentów Akademii. 

Tymczasem na przystanku znajdującym się naprzeciwko tego, z którego wysiedliśmy, nasza cierpliwość została wystawiona na próbę, której się z całą pewnością nie spodziewaliśmy. Oto bowiem czekaliśmy na nasz numer, ale na próżno. Przyjeżdżały dziesiątki innych autobusów, w tym międzymiastowe, z których jeden się zepsuł i czekał na serwis, który po dłuższym czasie przyjechał, a naszego za diabła nie mogliśmy się doczekać. Na dodatek, kiedy chcieliśmy sprawdzić rozkład jazdy, okazało się to niemożliwe, ponieważ niczego takiego nie wywieszono ani na wiacie, ani obok niej, ani w ogóle nigdzie. I może znacie ten tok myślenia "nie będę próbował się ruszyć z tego przystanku, bo a nuż nasz autobus przyjedzie za minutę". Osobiście zacząłem wątpić, czy z tego miejsca w ogóle nasz autobus odjeżdża. Może jego przystanek w stronę naszego osiedla znajduje gdzie indziej.   Tkwiliśmy więc tam jakieś dwie godziny. W końcu jednak autobus nadjechał, a my spokojnie dojechaliśmy na kwaterę. 

Pod łóżkiem w naszej sypialni znalazłem sztangę z założonymi pięciokilogramowymi talerzami, więc przed snem wykonałem kilka ugięć ramion. Prawdopodobnie w okresie międzywakacyjnym nasz gospodarz wynajmuje ten pokój, a może całe mieszkanie, studentom medycyny, bo w naszej sypialni były też książki do anatomii w języku serbsko-chorwacko-bośniacko-czarnogórskim i pewnie ta sztanga należała właśnie do jakiegoś studenta. 

To był dzień pełen wrażeń i ciekawych doświadczeń, a jutro miało być jeszcze ciekawsze, bo przecież zaplanowaliśmy wjazd kolejką na Trebević i szczegółowe zwiedzanie obiektów Barŝčaršiji. 



Fontanna Sebilj






Morića Han























Poniższy filmik oddaje mój nastrój na przystanku...
A tutaj fragment koncertu w "Aeroplanie", który mnie tak zauroczył.