niedziela, 7 kwietnia 2024

Płock (26-27 sierpnia 2023)



Ponieważ w Płocku bywamy niemal każdego roku, mam wrażenie, że również co roku odwiedzamy płocką katedrę. To jest jednak złudzenie i o ile kilka lat temu była to prawda, to jednak od pewnego czasu wcale tak często do miejsca pochówku Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego nie zachodzimy. To dlatego właśnie wydawało mi się, że bardzo dobrze pamiętam czasy, kiedy wejście do ich krypty grobowej było zamknięte, ale zawsze oświetlone, a potem przez dłuższy czas, żeby włączyć oświetlenie, trzeba było wrzucić monetę! Na tym się moja świadomość zatrzymała i dlatego kiedy w sobotę 26 sierpnia zaszliśmy do wnętrza płockiej katedry, ogromnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że wejście do grobowca obu piastowskich władców było otwarte. Ba, całe miejsce było też oświetlone. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w bezpośrednim kontakcie z tablicą nagrobną, tudzież w bliskości z dekoracją całego wnętrza!

Kto zna moje poglądy, choćby z lektury tego bloga, ten wie, że fascynują mnie początki. Dlatego nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego są wśród nas ludzie, którzy z pogardą wypowiadają się o nauczaniu historii starożytnej, przeciwstawiając mu niedobór informacji na temat historii najnowszej. Oczywiście jest dużo racji w tym, że w programie szkolnym historii jest tyle materiału, że wielu nauczycieli nie radzi sobie z dojściem do historii najnowszej, która wszak bezpośrednio wyjaśnia sytuację, w jakiej się obecnie znajdujemy, ale wg mnie cały sens nauczania historii jako przedmiotu szkolnego polega na uświadomieniu prostego faktu, że rzeczy nie biorą się z niczego, że mają przyczynę, a te przyczyny miały również swoje przyczyny. Nie chcę się tu wdawać w wywody filozoficzne, ponieważ nie mogę też powiedzieć, że rozwój dziejów jest linearny i przewidywalny. Nasze dzieje są pełne "czarnych łabędzi" w ujęciu Nicholasa Taleba, a więc fenomenów, których nikt się nie spodziewa. Dlatego historia nie powinna służyć budowaniu systemów do wygrywania w toto-lotka, bo to nigdy nie wyjdzie, ale mimo wszystko stanowi ogromny katalog ludzkich doświadczeń, z których powinniśmy przynajmniej spróbować skorzystać. 

Studiowanie najstarszych dziejów ludzkości służy obserwacji pewnych uniwersalnych i ponadczasowych mechanizmów psychologicznych i socjologicznych stojących za ludzkimi działaniami i reakcjami. Dla miłośników historii poznawanie faktów z przeszłości jest oczywiście wynikiem fascynacji nimi dla nich samych, wartością samą w sobie, co tez jest pozytywne, ale musimy sobie zdać sprawę z niebezpieczeństwa, jakie ze sobą niesie taki miłośnik przeszłości w roli nauczyciela historii. Powiada się, że jedną z najważniejszych ról nauczyciela jest zarażenie uczniów swoją pasją. Zgadzam się z tym, ale wśród miłośników swoich przedmiotów zdarzają się tacy fanatycy, którzy nie są w stanie pojąć, że ktoś może ich entuzjazmu nie podzielać. Sam przeszedłem ten etap, więc wiem o czym mówię. 

Piszę o tym wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, pisząc o fascynacji początkami, chcę wyjaśnić mój sentyment do katedry płockiej i generalnie do stylu romańskiego w Polsce. Styl romański bowiem to po prostu pierwsze znaki zachodniej cywilizacji na naszych ziemiach. Na tle drewnianych wsi, drewnianych grodów i nieprzebranych ostępów leśnych pokrywających nasze ziemie, te pierwsze murowane budowle sakralne były zwiastunami i forpocztami zupełnie nowej jakości życia. Nie oceniam, czy lepszej, czy gorszej, ale innej. Ponieważ autentycznych budowli romańskich nie zachowało się tak wiele, a nawet te nieliczne, które nadal mamy, jak właśnie choćby katedra w Płocku, uległy późniejszym kontaminacjom, czy to gotyckim, częściowo renesansowym, że nie wspomnę o baroku, który zapaskudził wszystko co stare i oryginalne. Jednym słowem, kocham budownictwo romańskie w Polsce. 

Drugi powód, dlaczego tak się rozwodzę na temat nauczania historii, to ostatnie reformy w programie, w którym okrojono informacje o wojnach Bolesława Krzywoustego z cesarzem Henrykiem V. Krytycy tego kroku, głównie z prawej strony polskiej sceny politycznej, lamentują, że oto "lewacy" tak chcą wybielić Niemców, że eliminują z programu nauczania te elementy, w których Polacy musieli się przed nimi bronić. I tutaj właśnie wychodzi zupełnie inne podejście do roli historii jako przedmiotu szkolnego. Endecko-komunistyczne założenie było i, jak się okazuje, nadal jest, że historia stosunków polsko-niemieckich to jedno pasmo niemieckiej agresji na Polskę, która przez całą historię jest niewinną ofiarą. Tyle, że to co się działo podczas II wojny światowej, czy zaborów, niekoniecznie wiąże się z polityką cesarzy rzymskich (podkreślmy to) roszczących sobie prawo do władzy uniwersalnej wobec władców, których uważali za swoich wasali! Wojny pierwszych Piastów z Niemcami nie miały nic wspólnego z obroną tożsamości narodowej! Były to konflikty szefów organizacji zbrojnych o strefy wpływów. Kiedy Henryk V najeżdżał na ziemie Bolesława Krzywoustego, rozumował tak, że oto to jakieś peryferyjne książątko nie chce się podporządkować mojej woli, więc idę go ukarać. Tymczasem rodowity Niemiec, Otto z Bambergu, stał po stronie Bolesława Krzywoustego i nie czuł z tego powodu żadnego dysonansu ani rozdarcia narodowościowego. Wcześniej zarówno Bolesław Chrobry, jak i Mieszko II czuli się uprawnieni do prowadzenia aktywnej polityki na terenie dzisiejszych Niemiec, bo po prostu czuli się częścią tego świata. To wcale nie znaczy, że czuli się Niemcami, ale po prostu generalnie myślenie było inne. Tymczasem są dziś tacy, którzy chcą prosto wykładać, że zawsze byli po prostu ludzie o silnym poczuciu tożsamości narodowej i te poczucia pozostawały ze sobą w odwiecznym konflikcie. 

Bolesława Krzywoustego z całą pewnością nie powinniśmy wymazywać z programu szkolnego, ponieważ nie zrozumielibyśmy, dlaczego przez dwa kolejne stulecia Polska stanowiła konglomerat niezależnych ksiąstewek. Nie zrozumielibyśmy też, dlaczego mimo rozbicia dzielnicowego, zachowała się świadomość jakiejś wspólnoty politycznej, która doprowadziła do zjednoczenia części ziem polskich. 

O początkach państwa polskiego napisano grube tomy i jestem przekonany, że każde kolejne pokolenie historyków napisze o nich na nowo po swojemu, dlatego nie będę się już nad nimi rozwodził. Faktem bezspornym natomiast pozostaje to, że w sobotę 26 sierpnia przed południem, wybraliśmy się z Agnieszką do katedry i oto po raz pierwszy w życiu podszedłem tak blisko do grobowca Władysława Hermana i jego syna Bolesława Krzywoustego, czyli władców, który z Płocka uczynili de facto swoją stolicę. 

Przy okazji okazało się (nie po raz pierwszy oczywiście, choć zawsze uważam, że jest inaczej), że moja pamięć jest zawodna. Otóż jakoś tak mi się wydawało, że za każdym razem, kiedy jesteśmy w Płocku, a bywamy co roku, odwiedzam katedrę i grób Piastów. Dlatego byłem przekonany, że jeszcze w roku poprzednim kaplica z miejscem ich pochówku była zamknięta, a żeby zapaliło się w niej światło, trzeba wrzucić monetę. Podzieliłem się tą refleksją na Facebooku, na co po kilku miesiącach pojawił się komentarz podpisany "ksiądz Stefan", którego autor twierdził, że kaplica jest otwarta co najmniej od 7 lat. Owym autorem okazał się sam proboszcz płockiej katedry ks. Stefan Jan Cegłowski, a do mnie dotarło, że faktycznie od kilku lat dochodziłem do wniosku, że skoro odwiedziłem Krzywoustego w zeszłym roku, to w tym mogę sobie darować. I na tej zasadzie to się mogło ciągnąć przez te siedem lat. 

Wychodząc z płockiej katedry lubię sobie pooglądać "komiks", czyli serię płaskorzeźb na drzwiach frontowych (podobna historyjka obrazkowa znajduje się na bardziej znanych "drzwiach gnieźnieńskich"). Niestety w Płocku to nie jest oryginał. Te wykonane w Magdeburgu w latach 1152-1154 na zamówienie biskupa płockiego Aleksandra z Molonne, w 1262 r. (prawdopodobnie) zostały zrabowane przez Rusinów i wywiezione do Nowogrodu, gdzie zamontowano je w soborze św. Sofii. 

Jola z Jarkiem mieli to szczęście i trochę popodróżowali po Rosji i Ukrainie w czasach, w których to było możliwe, m.in. odwiedzili Nowogród i oryginalne "drzwi płockie" widzieli. Jak Jarek opowiadał, z trudem utrzymywał język za zębami, kiedy przewodnik z uporem powtarzał "nowogrodzkije wrata". 


























Od katedry przeszliśmy się parkową alejką w stronę Liceum Ogólnokształcącego im. Marszałka Stanisława Małachowskiego. Po drodze minęliśmy ławeczkę-pomnik Jakuba Chojnackiego, wybitnego działacza zasłużonego dla Płocka i regionu. To m.in. dzięki jego staraniom odtworzono drzwi płockie i umieszczono je w katedrze. 

Tuż obok za inną ławeczką stanął posąg Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera z 1989 roku. po zrobieniu sobie selfika z panem premierem udaliśmy się już prosto w kierunku szkoły średniej, do której tenże był uczęszczał. 

Obecne nowoczesne budynki Małachowianki pochodzą z początków dwudziestego pierwszego stulecia, ale początki samej szkoły, do której (chciałoby się napisać "nieprzerwanie", ale niestety niemiecka okupacja 1939-1945 stanowi wyrwę w ciągłości tej najstarszej placówki edukacyjnej w Polsce) chodziła młodzież od ok. 1180 roku, kiedy to otwarto szkołę na zasadzie trivium przy kolegiacie św. Michała. Spadkobiercy szkolnej tradycji utrzymują, że tę kolegium otworzone przez jezuitów w 1626 r. było kontynuacją średniowiecznej szkoły, ale nie niestety nie ma na to twardych dowodów. Po kasacie zakonu jezuitów placówkę przejęła Komisja Edukacji Narodowej prowadząc szkołę państwową. Zaborcy, najpierw pruski, a potem rosyjski, również nie przerwali pracy oświatowej tej jednostki. W 1921 roku w niepodległej Polsce gimnazjum otrzymało imię marszałka Sejmu Czteroletniego Stanisława Małachowskiego, którego pomnik z 2021 r. stoi obecnie przed budynkiem szkoły. 

Czy między obecną "Małachowianką", a szkołą kolegialną założoną przez Bolesława Kędzierzawego istnieje faktycznie ciągłość, możemy powątpiewać. Niemniej samo istnienie takiego poglądu i pielęgnowanie go przez dzisiejszych nauczycieli, uczniów i absolwentów, ma, jak mi się wydaje, duże znaczenie dla budowania poczucia wartości i dumy mieszkańców Płocka. Czy bowiem kolejne roczniki uczniów przychodziły tam bez przerwy, czy jednak z przerwami, pozostaje faktem, że gród nad Wisłą może się pochwalić piękną historią szerzenia oświaty od średniowiecza do dzisiaj. I, choć to może zabrzmi górnolotnie, a Jola i Jarek pracują w innych szkołach, to jednak można ich bez przesady uznać za kontynuatorów edukacyjnego dzieła zapoczątkowanego w Płocku pod koniec XII wieku. 










Spod Małachowianki przeszliśmy się jeszcze na rynek, żeby zobaczyć z zewnątrz sanktuarium Bożego Miłosierdzia, do którego wejście znajduje się w kamienicy stanowiącej integralną część tegoż rynku. Niestety, budynek, który postawiono za nią jako rozszerzenie sanktuarium, zupełnie się z resztą otoczenia nie komponuje. 

Niezbyt szybkim spacerem przeszliśmy ulicą Tumską obok pomnika Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, płocczanki znanej z ról w przedwojennych filmach, ale przede wszystkim ze swojej współpracy z mężem w kierowaniu Zespołem Pieśni i Tańca "Mazowsze". Skręciliśmy w ulicę 3 Maja, gdzie minęliśmy inne płockie liceum, a mianowicie tzw. Jagiellonkę (im. Władysława Jagiełły), z którym wiążę miłe wspomnienia z czasów obozu epigraficznego UwB z lat osiemdziesiątych, ponieważ nocowaliśmy w internacie tej szkoły i codziennie korzystaliśmy z basenu przy niej funkcjonującego. 

Płock m.in. lubię za zachowane dawne rogatki miejskie, po których można poznać, gdzie kiedyś miasto się zaczynało/kończyło. Białe mury Rogatek Płońskich (1825), a następnie Rogatek Warszawskich (1816-1818), za którymi skręciliśmy w Wyszogrodzką, to piękna pamiątka przypominająca czasy, kiedy powoli nasze ziemie wkraczały w erę nowoczesności, ale jeszcze nie przygniotły ich efekty uprzemysłowienia. 

U Janickich czekał już na nas obiad, a także inni goście, ponieważ wszyscy postanowiliśmy uczcić zakończenie wakacji niewielką imprezą. Cudownie się gadało, trochę wspominało wyjazdy -- byli z nami m.in. Grażyna i Jacek, z którymi też mamy wspólne wspomnienia podróżnicze, była Joanna, siostra Joli, z którą też swego czasu spędziliśmy wakacje. I w takiej miłej atmosferze upłynęła nam sobota. 

Nazajutrz rano zjedliśmy śniadanie, na tarasie wypili kawę, wsiedliśmy do naszej Kii Ceed i ruszyliśmy na Nowy Dwór, Serock i Wyszków, żeby się znaleźć na prostej i teraz szerokiej i wygodnej S-ósemce (bo pamiętamy stresujące podróże z czasów wyprzedzania "na trzeciego" na tej trasie), która zaprowadziła nas prosto do domu. Mogę powiedzieć bez przesady, że ten wypad do Płocka był nam potrzebny, bo teraz już naprawdę poczułem, że tegoroczne potrzeby podróżnicze zostały w dużym stopniu zaspokojone, a jest to o tyle ważne, że po powrocie z Litwy i Łotwy takiego poczucia jeszcze nie miałem. Wizyta w Płocku natomiast uświadomiła mi, że nawet miejsce, które się odwiedza od lat i które się teoretycznie dobrze zna, może nas pozytywnie zaskoczyć i pozwolić na odkrycie czegoś nowego! 


wtorek, 2 kwietnia 2024

Sierpc i Bożewo (25 sierpnia 2023)

Nazwa Sierpc, a konkretnie "piwo sierpeckie" na zawsze pozostanie w mojej pamięci za sprawą czegoś, co kupiłem w ostatnim pięcioleciu komuny w Polsce w Kutnie. Był to chyba rok 1987, i było to podczas obozu epigraficznego organizowanego przez nasze koło naukowe na Uniwersytecie Łódzkim. Poszedłem do najbliższego sklepu i kupiłem piwo. 

A młodemu pokoleniu trzeba wiedzieć, że za komuny obowiązywała piwna rejonizacja. W Łodzi w sklepach było piwo "Łódzkie", a np. w Cieszynie "Brackie". W Tarnobrzeskiem królował "Leżajsk" itd. itp. I żadnego innego piwa w sklepie się nie kupiło! W drogich knajpach można było czasami liczyć na "Żywiec", albo "Okocim".  Najwyraźniej Kutno to był rejon piwa z Sierpca. Takie też kupiłem w sklepie. Ku mojemu zaskoczeniu było w przysadzistej butelce typu "bączek" o pojemności 0.33 l. W Łodzi takie butelki już wyszły z mody, wyparte przez butelki półlitrowe. 

Kiedy otworzyłem to piwo, od razu przyssałem się do butelki, ponieważ strasznie chciało mi się pić. Tak bardzo byłem spragniony, że już zdążyłem pochłonąć połowę zawartości, zanim się zorientowałem, że piję po prostu czystą wodę! Ale to dosłownie. Ten napój w niczym piwa nie przypominał. Kiedy zaś dotarłem prawie do dna, pojawił się ohydny smak jakiegoś kwasu, który również do piwa nie był podobny. W ten sposób wyciągnąłem, prawdopodobnie pochopny wniosek, że jeśli do tej pory byłem święcie przekonany, że najgorsze piwo w Polsce to było "Łódzkie", to teraz przesunąłem je na miejsce przedostatnie. 

Kiedy już upadła komuna i Jarek Janicki poczęstował mnie w Płocku "Kasztelanem", nie mogłem uwierzyć, że to produkcja browaru Sierpc. Było to z pewnością piwo, tyle, że jednak z charakterystycznym kwaskowatym posmakiem, który nie do końca mi pasował. 

To tyle o moim pierwszym zetknięciu się z nazwą miasteczka Sierpc. 


Tymczasem jeszcze w czasach, gdy nasze dzieci chodziły do szkoły podstawowej, Jola w któreś wakacje w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku postanowiła pokazać nam skansen w najbliższej okolicy Płocka, a był to właśnie skansen w Sierpcu. Jarek z jakiegoś powodu nie mógł nam towarzyszyć. 

Historia skansenu sięga roku 1971 r., kiedy to w gmachu sierpeckiego ratusza urządzono Muzeum Etnograficzne z inicjatywy lokalnych rzeźbiarzy ludowych. Stopniowo instytucja się rozrastała, przejmując cały ratusz, by w 1978 r. zająć teren obecnego Parku Etnograficznego, gdzie umieszczono trzy typy przykładowych mazowieckie wsi: rządówki, ulicówki i przysiółka, a także budynku dworskiego. 

Kiedy pierwszy raz odwiedziliśmy skansen w Sierpcu pamiętam, że przed samym terenem parku Muzeum Wsi Mazowieckiej nie było jeszcze olbrzymich zabudowań komercyjnych przedsięwzięć turystycznych, czyli kompleksu hotelowo-restauracyjnego ze stajnią i wozownią. 

Dworek szlachecki pojawił się na terenie samego skansenu w roku 2011, więc z naszej pierwszej wycieczki nie mogliśmy go pamiętać.

Tym razem zaczęliśmy od budynków mieszczących wystawę rzeźby ludowej, w której przeważały figurki Jezusa frasobliwego, piety, ale również figury innych świętych i postaci biblijnych, a także królów, biskupów i księży. Kiedy byłem dzieckiem w komunistycznej telewizji często pokazywano twórców ludowych, a w mojej wyobraźni taki ludowy artysta to był chłop "prosty" a wrażliwy, który spontanicznie rzeźbił, podobnie jak jego sąsiedzi. To jednak wcale tak nie wyglądało, ani nie wygląda. Jeżeli we wsi pojawił się ktoś z talentem, to był to raczej przypadek wyjątkowy. Nie każdy chłop był artystą. A jak się przeczyta, choćby pobieżnie, życiorysy ludowych rzeźbiarzy, to się może okazać, że są to ludzie ze średnim, a czasem nawet wyższym wykształceniem, a wykonywane przez nich rzeźby nie do końca są wytworem naiwnej twórczości "bożego prostaczka".  Taki spontaniczny samorodny talent to raczej kwestia XIX wieku i czasów wcześniejszych. Niemniej rzeźby takie wrażenie robią.





Drewniany dworek szlachecki przeniesiono tu w 2011 roku z Uniszek Zawadzkich, gdzie niszczał niezagospodarowany. Co tu dużo mówić? Domom polskiej średniej szlachty daleko było do magnackich pałaców, czy angielskich manor houses. Gdyby nie był to największy budynek we wsi i gdyby nie wiadomo było, że to siedziba szlachcica, można byłoby go uważać za bogatszy wiejski dom z gankiem i ogrodem. Wnętrze jednak różniło się od izb najbogatszego gospodarza diametralnie. Jak na wiejskie warunki, posiadał wszelkie wówczas dostępne wygody. Wyposażenie było takie jak mieście, był fortepian i biblioteka. Były obrazy i to nie tylko obrazy świętych. O ile różnica w wyglądzie zewnętrznym była przede wszystkim ilościowa, to wnętrze ukazywało jakościową przepaść między życiem szlachcica a życiem chłopa.
















Karczmę pamiętałem z naszej wycieczki z początku stulecia bardzo dobrze. Jej wnętrze i jakość serwisu też się nie zmieniła. To nie była jednak prawdziwa wiejska gospoda, choć chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym był bardzo smaczny. Papierowe talerze i plastikowe kubki psują trochę atmosferę. 






W wiatraku też byliśmy już te dwadzieścia lat temu, ale dopiero teraz zauważyłem jeden z odważników przy wadze, który miał kształt ni mniej ni więcej, tylko popularnego dziś przyrządu do ćwiczeń znanego jako kettlebell. Jakaż to ironia losu, że rosyjskie odważniki z czasów carskich, zwiane "giri", które stały się popularne wśród atletów dzięki rosyjskim, ale również m.in. polskim siłaczom, wróciły do naszej części Europy pod nazwą angielską! W książkach z lat 60. i 70., w których pokazywano młodym chłopcom ćwiczenia na przyrost siły i sprawności fizycznej, ten przyrząd nazywał się po prostu "odważnikiem" a owe ćwiczenia były "ćwiczeniami z odważnikami". No cóż, jak w czasach Mickiewicza, co nie przyszło z Francji, to się nie liczyło, tak samo dzisiaj, jak jakiś trend nie przyjdzie z krajów anglojęzycznych, to po prostu nie istnieje. Nie będę jednak narzekał, sam kupiłem swój odważnik do ćwiczeń, albo girię, jako kettlebell, co w ćwiczeniach mi zupełnie nie przeszkadza. Natomiast widok zwykłego odważnika we młynie w takim kształcie jakoś tak mnie wzruszył.



 
Pajda chleba ze smalcem w skansenie zaspokoiła mój głód jedynie częściowo, dlatego wizyta w restauracji "Polska Toskania" w Bożewie była ze wszech miar pożądana. Jola i Jarek znali ją już wcześniej, więc wiedzieli dokąd nas przywożą. Oto w środku mazowieckiej wsi  znajduje się świetny lokal gastronomiczny z nowocześnie urządzonym wnętrzem, gdzie serwują doskonałe jedzenie. Kurczak na szparagach, ryba czy ravioli były bardzo smaczne, a cena zupełnie przystępna. No niestety obawiam się, że w Toskanii nie znajdziemy restauracji o nazwie "Włoskie Mazowsze", ale jakoś tak nie potrafimy wyzwolić się od statusu peryferii. 

Po obiedzie odpoczęliśmy na rozstawionych na zewnątrz hamakach i ruszyliśmy do Płocka.