niedziela, 30 listopada 2025

Kierunek: Mostar (poniedziałek, 28 lipca 2025)


Poprzedniego dnia, zanim jeszcze wybraliśmy się po raz ostatni na Skadarską, miał do nas przyjść Dragan, właściciel mieszkania, po opłatę z nasz pobyt. Zamiast Dragana przyszedł jednak jego syn, wysoki przystojniak, który doskonale mówił po angielsku. Bardzo nas ujął swoją kulturą osobistą i znajomością swojego miasta. Kiedy wyszedł, żartowaliśmy, że za kilka minut przyjdzie Dragan po pieniądze, a ten młody człowiek może okazać się oszustem. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło. 

W poniedziałek po śniadaniu opuszczaliśmy Belgrad w pełni usatysfakcjonowani miastem, które na pewno nie jest piękne jako całość, ale ma kilka miejsc, które nas ujęły.  Zapakowaliśmy nasze rzeczy i stosując znowu różne mikromanewry, Jarek ominął słup latarni, który znajdował się za naszym miejscem parkingowym uniemożliwiając bezproblemowy wyjazd na ulicę, wydostał się na jezdnię. Wkrótce opuściliśmy ruchliwe centrum, a jakąś godzinę później również i peryferia Belgradu. 

Dojechaliśmy do miejsca, w którym dostrzegliśmy długą kolejkę samochodów. Czekały na kontrolę graniczną z Bośnią i Hercegowiną. Przed przekroczeniem granicy postanowiliśmy jednak napić się kawy w budynku przy drodze. Bar okazał się miejscem przywodzącym na myśl czasy PRLu, ale wyszliśmy z założenia, że kawę będą mieli. Oprócz nas przy stoliku obok siedziało trzech starszych siwych mężczyzn żywo o czymś dyskutując. Kiedy usiedliśmy, jeden z nich się podniósł i do nas podszedł, żeby przyjąć zamówienie. Okazało się, że nie posiadają tu ekspresu do kawy i mają tylko "domaczą", innymi słowy "turska". A, pomyślałem, skoro turecka, to pewnie z dżezwy. Pewnie, że poproszę. Czy kawa faktycznie była zaparzona w tygielku zwanym w językach bałkańskich z turecka "dżezwą", nie wiem, bo do kuchni nie zaglądałem. Po fusach, które się co jakiś czas dostawały między moje zęby, zacząłem podejrzewać, że to raczej taka jakże popularna w czasach PRLu nasza "zalewajka". Głowy jednak nie dam, bo generalnie ta kawa jakaś podła wcale nie była. 






Wsiedliśmy do samochodu i Jarek spojrzawszy na nawigację doszedł do wniosku, że nie będziemy czekać na tym przejściu granicznym, bo za kilka kilometrów jest inne. Tak też zrobiliśmy. Ominęliśmy kolejkę samochodów, zjechaliśmy na lewy pas i ruszyliśmy szosą wzdłuż granicy serbsko-bośniackiej do tego drugiego przejścia, co okazało się świetnym pomysłem, ponieważ tam kolejka sprowadzała się do jakichś dwóch samochodów przed nami. Podobnie jak na granicy rumuńsko-serbskiej, formalności skończyły się na przejrzeniu naszych paszportów. Żadnej kontroli bagażu, nic z tych rzeczy. Piszę o tym nie bez powodu, ponieważ te nasze przejazdy przez granice byłych krajów Jugosławii stanowiły wyraźny kontrast wobec tego, co miało nastąpić kilka dni później, ale o tym we właściwym czasie. 

Po bezproblemowym wjeździe na teren Bośni i Hercegowiny znaleźliśmy się na terenie Republiki Serbskiej, która jest częścią federacji, jaką jest państwo, na terenie którego się znaleźliśmy. Bośnia i Herzegowina jest bowiem federacją dwóch jednostek administracyjnych: Federacji Bośni i Hercegowiny, pomyślanej jako miejsce zamieszkane przez Boszniaków (muzulmanów) i Chorwatów, oraz Republiki Serbskiej zamieszkanej głównie przez prawosławnych Serbów. To właśnie ci ostatni na początku lat 90. zbuntowali się przeciwko rozpadowi Jugosławii i proklamacji niepodległej Bośni i Hercegowiny, i ze wsparciem ze strony Serbii zgotowali rzeź ludności muzułmańskiej. Radovan Karadzić był właśnie jednym z przywódców bośniackich Serbów okrytym niesławą ze względu na zbrodnie wojenne. Powszechnym symbolem ludobójstwa stała się masakra w Srebrenicy w 1995, kiedy to wojsko Republiki Serbskiej (nie mylić z Serbią) wymordowało ludność muzułmańską, w większości uciekinierów z innych części kraju. Srebrenica była jedną ze "stref bezpieczeństwa" ochranianą przez wojska holenderskie z ramienia ONZ. Serbowie ostrzelali ich stanowiska, w związku z czym obrońcy ludności cywilnej się wycofali. Na ich prośbę o wsparcie, ONZ odpowiedziało niemrawo, co się skończyło tym, że bośniaccy Serbowie zrobili z bośniackimi muzułmanami co chcieli na oczach całego świata, który się tej masakrze przyglądał sparaliżowany własną indolencją. 

W mordowaniu bośniackich muzułmanów mieli udział również Chorwaci, bo sytuacja była w tym czasie skomplikowana. W jednych regionach bośniaccy Chorwaci działali wspólnie z Boszniakami (muzułmanami) przeciwko armii jugosłowiańskiej i oddziałom Republiki Serbskiej, a w innych trwała wojna między (nieistniejącą już) Chorwacką Republiką Herzeg-Bośni a nie tylko Serbami ale również muzułmanami. Pół wieku po drugiej wojnie światowej narody południowosłowiańskie ponownie przeżyły piekło zbrodni wojennych i ludobójstwa. 

Powiem szczerze, że dziwnie się czułem jadąc przez kraj oznaczony symbolami Republiki Serbskiej. Nie mogłem się oprzeć wspomnieniom wiadomości z telewizji o Radku Mladiciu, czy Radovanie Karadziciu. Złapałem się na tym, że każdego przechodnia w mijanych miasteczkach zacząłem podejrzewać o zbrodnie wojenne, choć przecież uczestnicy wojny domowej to ludzie w moim wieku i starsi. Jeżeli nawet w mojej głowie dochodził do głosu zdrowy rozsądek, trudno się było nie zastanawiać, co myślą sobie współcześni Serbowie żyjący w Bośni. Czy dążą np. do irredenty i przyłączenia się po prostu do Serbii? Czy można od nich oczekiwać jakiegoś bośniackiego patriotyzmu? A może te wszystkie myśli wynikały z antyserbskiej propagandy wdrukowanej w mój wówczas młody mózg przez media? Nikt nie może zaprzeczyć zbrodniom Serbów, ale dziś wiadomo, że np. Chorwaci wynajęli amerykańską agencję pijarową, której udało się narzucić mediom na całym świecie czarno-białą narrację, gdzie Serbom bez pardonu przypisano a priori rolę czarnych charakterów, natomiast Chorwatów przedstawiano jako tych dobrych. Niezależnie od wszystkiego, dziwnie się czułem na terenie bośniackiej Republiki Serbskiej.

Na szczęście o wiele dłuższe odcinki drogi stanowiły tereny górskie, gdzie nie natykaliśmy się na ludzi, oprócz tych w samochodach.  A widoki były tutaj jak z filmu fantasy. O ile jadąc wzdłuż Dunaju oddzielającego Rumunię od Serbii mieliśmy po stronie tej ostatniej góry, a po stronie tej pierwszej równinę, to tutaj, przesuwając się szosą na znacznej wysokości nad Neretwą, mogliśmy podziwiać majestat gór po obu stronach rzeki. Gdybyśmy płynęli łodzią po Neretwie moglibyśmy się czuć jak bohaterowie "Władcy pierścieni", a gdybym był większym entuzjastą natury niż kultury, pewnie chciałbym wśród tych pejzaży spędzić całe wakacje. Ponieważ historia ludzkości i twory rąk ludzkich nadal mają przewagę wśród moich zainteresowań, jechaliśmy tam, gdzie się ich spodziewaliśmy. 

Znaleźliśmy jedno duże "odmorisztie", czyli zatoczkę, gdzie zmęczony kierowca może się zatrzymać i odpocząć, gdzie widok błyszczącej srebrzyście Neretwy w dole kontrastował z odcieniami zieleni gór ją otaczających po prostu powalał na kolana. Niestety nikt nie pomyślał, żeby postawić tu jakąś toaletę, czy choćby Toi-toikę. Baśniowość widoków zepsuł nam odór spowodowany przez poprzednich użytkowników parkingu. Czym prędzej ruszyliśmy dalej. 









Naturalny krajobraz pozostawał bajecznie górski, ale oto zaczęły się pojawiać rakiety gotowe do wystrzelenia prosto w niebo, obok których postawiono niewielkie obserwatoria astronomiczne. Czym dalej, tym było ich więcej. Wybaczcie mi ten głupawy żart, ale myślę, że ktoś, kto nigdy nie widział bośniackiego meczetu z kopułą i przyległego do niego minaretu, mógłby sobie tak ten widok skojarzyć. A rzecz w tym, że zagęszczenie zazwyczaj małych meczetów jest w Bośni zadziwiające. Jadąc przez niewielką wieś, można dostrzec np. trzy minarety.  


 












Ta zmiana krajobrazu uczyniona ręką człowieka jasno pokazywała, że oto wjechaliśmy na tereny zamieszkałe przez ludność muzułmańską, co oczywiście nie jest odkrywcze, natomiast myślę, że powinno w niejednym z nas wywołać pytanie, jak to się stało, że ludność słowiańska akurat na tym terenie przyjęła islam, a na innych kurczowo się trzymała swojej religii mimo presji ze strony osmańskich zdobywców. Dlaczego Serbowie kurczowo trzymali się prawosławia, Chorwaci katolicyzmu, a Bośniacy jakoś tak stosunkowo łatwo dali się nawrócić na wiarę Muhammada z Arabii. I skąd się wzięli Bośniacy? Co to za nacja? Ze średniowiecznych przekazów wiemy, że podczas wędrówki ludów na Bałkany przybyli Serbowie (trudno z pewnością orzec, czy byli spokrewnieni z łużyckimi Sorbami mieszkającymi do dziś w okolicach Budziszyna we wschodnich Niemczech) i Chorwaci (w polskiej tradycji literackiej dawniej zwani Chrobatami), którym przypisuje się pierwotne siedziby na terenie Małopolski. Kto wie, czy "potężny książę na Wiśle" z Żywotu św. Metodego nie był Chorwatem? Tak czy inaczej, wiemy, że takie plemiona wdarły się na tereny wschodniego cesarstwa rzymskiego (przez późniejszych historyków nazwanego Bizancjum). Na pewno były też inne, bo wiemy, że plemiona słowiańskie zalały cały Półwysep Bałkański, łącznie z Grecją (stąd np. Morea od "more" -- morze, zastąpiła nazwę Peloponez), ale ich nazw nie znamy. Bułgarzy to trochę inna historia, bo pierwotnie był to lud turkijski, który się zasymilował z podbitymi przez siebie Słowianami. W każdym razie w źródłach z tamtych czasów nie znajdziemy żadnych Bośniaków.

Pierwotnie Bośnia była po prostu terminem geograficznym. Skoro język słowiański, jakim posługują się dzisiejsi Serbowie, Chorwaci, Bośniacy i Czarnogórcy jest praktycznie ten sam (przepraszam przedstawicieli tych narodów, którzy ze względów politycznych się z tym nie zgodzą), to tym bardziej tych różnic nie było w średniowieczu. Pierwszy zapis nazwy w wersji "mała kraina Bosone" zawdzięczamy cesarzowi wschodniorzymskiemu Konstantemu VII Porfirogenecie. Uważa się, że nazwa krainy wzięła się od nazwy rzeki, a tę z kolei można wywieźć od illyryjskiego Bassanas, gdzie można odnaleźć praindoeuropejski rdzeń "bos", który oznaczał bieżącą wodę. Tak czy inaczej, Słowianie, którzy się tu osiedlili, zaadaptowali pierwotną nazwę do swojego języka w wersji Bosnia.


Władcy Bośni z tytułem bana wkrótce zostali uzależnieni od sąsiadów, najpierw Bizantyjczyków, potem Serbów, a jeszcze później Węgrów. W XIV wieku jednak ban Bośni wywalczył nie tylko niepodległość, ale również zdołał narzucić swoje zwierzchnictwo Serbii, Dalmacji, oraz skutecznie walczył z Turkami i Węgrami. Tvrtko I Kotromanić jako pierwszy władca Bośni przyjął tytuł króla. Brał udział w bitwie na Kosowym Polu (1389) jako sojusznik Serbów i przedstawił ją w liście do papieża jako wielki sukces chrześcijaństwa, choć to po niej sułtan Murad wyniszczywszy wojska serbskie zajął ten kraj. Po śmierci Trvtka rozbita Bośnia stała się ofiarą mocarstwowych zakusów węgierskich, a w połowie XV w. wpadła w sak imperium osmańskiego, pod którego panowaniem pozostała do lat 70. XIX. Wielu feudałów bośniackich, a za nimi reszta ludności, przeszło na islam. W latach 1875-1878 w Hercegowinie toczyło się powstanie przeciw Turkom i bośniackim begom, co spowodowało bezprzykładnie okrutną akcję wojsk osmańskich. Tutaj jednak w sukurs Słowianom pospieszyła armia rosyjska. W dużym skrócie -- Turcja wojnę przegrała, zaś na podstawie postanowień kongresu berlińskiego (1878) do Bośni i Herzegowiny wkroczyły wojska austro-węgierskie rozpoczynając okupację (czyli teoretycznie tereny te nadal należały do Osmanów, ale były okupowane przez inne państwo). Kiedy w 1908 r. Austro-Węgry ogłosiły oficjalną aneksję Bośni i Hercegowiny, wywołało to niezadowolenie przede wszystkim w środowiskach serbskich nacjonalistów, którzy widzieli w niej potencjalną składową państwa słowiańskiego pod kontrolą Serbii. Co się stało w 1914 r. wszyscy wiemy. Do tego tematu jeszcze wrócimy przy odpowiedniej okazji. 

Historycy dwudziestowieczni przypisywali Austriakom próby utworzenia sztucznego narodu, czyli Bośniaków, których dziś nazywamy Boszniakami, właśnie z zislamizowanych Słowian, żeby przeciwstawić ich prawosławnym Serbom. Jeżeli tak faktycznie było, to się to chyba w pełni udało, ponieważ taki naród faktycznie się ukształtował. Ludzie, którzy przyjęli za swoją tożsamość boszniacką, niekoniecznie w późniejszych latach powody do bezproblemowego jej rozwoju. W czasach II wojny światowej prześladowali ich chorwaccy ustasze, w Jugosławii Tity korzystali z pokoju jaki zapewniał całemu krajowi komunistyczny dyktator, zaś po jego śmierci i rozpadzie państwa zjednoczonych południowych Słowian, spotkały ich potworne prześladowania ze strony Serbów, ale też Chorwatów. Do tego tematu jeszcze wrócimy. 

Przy okazji tego pobieżnego przeglądu bośniackiej historii warto zauważyć, że siostra stryjeczna Trvtka Kotromanicia, Elżbieta była żoną Ludwika zwanego na Węgrzech Wielkim, a w Polsce po prostu Węgierskim i matką naszego króla płci żeńskiej, Jadwigi Andegaweńskiej. Jak więc widzimy, historie narodów się przeplatają od najdawniejszych czasów, a związki z odległymi krainami mogą nas czasem zaskoczyć. Mimo znacznie utrudnionej i powolnej komunikacji, średniowieczni władcy Europy potrafili się między sobą porozumiewać i dzięki koligacjom byli całkiem nieźle zorientowani w sytuacji w innych jej częściach. 

* * *

Przejechaliśmy przez okolice Jablanicy, w której się jednak teraz nie zatrzymaliśmy, po czym nadal jadąc malowniczą trasą nad Neretwą, dotarliśmy do Mostaru. 





środa, 26 listopada 2025

Belgrad, dzień drugi, część druga: Zemun (niedziela, 27 lipca 2025)

Środki komunikacji miejskiej w Belgradzie są wolne od opłat, co jest swego rodzaju ewenementem w skali Europy. Serbii raczej nie zaliczamy do zamożnych krajów Europy, choć jakichś różnic widocznych gołym okiem na ulicach nie widać. Tymczasem władze stolicy doszły do wniosku, że miasto stać na zafundowanie obywatelom (i przy okazji turystom) darmowych przejazdów autobusami, tramwajami i trolejbusami. Zmiany te nastąpiły od 1 stycznia 2025 r., a więc sprawa jest dość świeża. Nie wnikaliśmy w ekonomiczną kondycję Belgradu, tylko po prostu cieszyliśmy się, że możemy odbyć stosunkowo długą podróż autobusem miejskim nic za nią nie płacąc. A najśmieszniejsze jest to, że doczytaliśmy o tym dopiero po przybyciu do Belgradu. I bardzo dobrze, bo pewnie chcą pojechać do Zemunu nie musieliśmy nikogo pytać, gdzie kupić bilety. 

Wyszliśmy ze Starego Miasta (Stari Grad), które i tak zbyt staro nie wygląda, żeby ustawić się na przystanku przy ruchliwej kilkupasmowej ulicy. Belgrad generalnie nie jest miastem, które można nazwać "perełką". To wielka stolica pełna brutalistycznych budowli z czasów Tity, do której doszły konstrukcje współczesne. Uroczym miastem cieszącym oko stolica Serbii nie jest, ale ma właśnie te kilka "rodzynków", które odwiedziliśmy poprzedniego dnia, tego dnia rano i do którego teraz jechaliśmy. 

Zemun to tak naprawdę osobne uniwersum. Przez wieki było to osobne miasto o odrębnym od Belgradu charakterze. To trochę tak, jakby do Łodzi przyłączyć decyzją administracyjną Zgierz, albo do Białegostoku Wasilków albo Supraśl. Podjęcie takiej decyzji jest generalnie dość łatwe -- urzędnicy podpisują odpowiedni dokument i już Andrzejów staje się częścią Łodzi, tak jak wcześniej Janów czy Nowosolna. Układ ulic wskazuje jednak, że był to niegdyś osobny organizm, a tak naprawdę nadal jest! 

Żeby dotrzeć do Zemunu musieliśmy się przesiąść na inny autobus, ale nie wiedzieliśmy, na którym przystanku. I tutaj muszę powiedzieć kilka słów o Serbach, w których codziennym zachowaniu widzę dużo podobieństw do naszego, polskiego. Ludzie się do nie uśmiechają, jak kogoś potrącą, to niekoniecznie zaraz przepraszają. Nie, Serbowie żadną miarą nie przypominają Anglo-Sasów. Niech nam jednak nie przyjdzie do głowy wyciągać daleko idące wnioski. To, że spotkani na ulicy ludzie robią wrażenie obojętnych, czy nawet szorstkich, nie znaczy, że są nam nieżyczliwi. Na pytanie, gdzie i na jaki autobus mamy się przesiąść otrzymaliśmy odpowiedź bez problemu, a jedna z pasażerek autobusu udzieliła nam wskazówek w bardzo przyzwoitej angielszczyźnie. I w takich sprawach też uważam, że jesteśmy podobni. My też nie okazujemy jakiejś egzaltacji przy okazji rozmowy z nieznajomymi, ale myślę, że jakieś 90% Polaków zawsze chętnie pomoże zagubionemu turyście (no takie mam wrażenie, bo badań naukowych nie przeprowadzałem). 

Wysiedliśmy na końcowym przystanku autobusu, który znajduje się w pobliżu bulwaru nad Dunajem. Nie poszliśmy jednak nad rzekę, tylko w stronę przeciwną, w głąb miasteczka, które częścią Belgradu jest dopiero od 1934 r., z przerwą na czasy okupacji niemieckiej, kiedy przydzielono je kolaborującemu z Niemcami państwu chorwackiemu. Początki osadnictwa na tym terenie sięgają III wieku p.n.e., kiedy zamieszkało tu celtyckie plemię Skordysków. Już w XII wieku ziemia ta została opanowana przez Królestwo Węgierskie. W wieku XV Zemun został oddany na własność serbskiemu despocie Duradowi (po polsku Jerzemu) Brankowiciowi. Był to jeden z ostatnich władców niepodległej Serbii. Wkrótce te okolice stały się terenem sporów między imperium osmańskim a Habsburgami. Ostatecznie w 1718 r. ci ostatni przejęli kontrolę nad Zemunem i sprawowali ją aż do upadku monarchii austro-węgierskiej. 

Idąc uliczkami Zemunu widzimy środkowoeuropejski charakter miasteczka. Parterowe domy przypominają miejscami zabudowania Tokaju. Dotarliśmy do Wielkiego Rynku (Veliki trg), z katolickim kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, którego obecny gmach wznoszono w latach 1785-1795 na miejscu starego kościoła, na który po 1717 r. (przejęcie Zemunu przez Habsburgów od Osmanów) przerobiono meczet. 
















Poszliśmy dalej podziwiając jednopiętrowe urocze kamieniczki, których ciąg niestety od czasu do czasu był poprzetykany powojennymi bloczkami (na szczęście też niskimi). Na Placu (Rynku) Magistrackim (Magistratski trg) zdecydowaliśmy się zająć stolik przed restauracją "Walter", co okazało się strzałem w dziesiątkę. Dość szybko podeszła do nas kelnerka żeby przyjąć zamówienie, na które również nie czekaliśmy zbyt długo. Natomiast to, co dostaliśmy na talerzach było naprawdę pyszne.  Była pikantna zupa, była sałatka szopska, był zestaw z kurczakiem i zapiekanka (nie mylić z zapiekaną bułką z serem) i sałatka wegańska z cevapami w takiejż wersji. Ja sobie wziąłem coś, co się nazywało vitaminski obrok sa cevapima. Słowo "obrok" natychmiast mi się skojarzyło z językiem polskim i karmą dla zwierząt gospodarskich, ale był to rodzaj zestawu z cevapami (mięsnymi), frytkami, niewielką sałatką mieszaną, kukurydzą, somunem (chlebkiem przypominającym lepinję, albo pitę), ajwarem i musztardą z miodem. Obawiam się, że witamin było tam niewiele, za to wszystko świetnie smakowało. 

 











Posileni i usatysfakcjonowani jakością jedzenia i obsługi, ruszyliśmy w kierunku wieży Gardos. Idąc pod górę wąskimi uliczkami, wdrapaliśmy się pod ten przedziwny twór późnodziewiętnastowiecznej architektury, który mógłby służyć jako sceneria do steampunkowego horroru. Wieża obserwacyjna Gardos, zwana również Wieżą Millenijną, albo Wieżą Jan Hunyady'ego została otwarta 20 sierpnia 1896 roku jako upamiętnienie tysiąclecia osadnictwa węgierskiego na równinach Panonii. W tym samym czasie zbudowano podobne wieże w Budapeszcie, Braszowie (obecnie Rumunia), Devinie (Słowacja), Munkaczewie (Ukraina), Nitrze (Słowacja), oraz z Szegedzie. Jak widzimy, Węgrzy mieli rozmach, dlatego możemy sobie wyobrazić, jak wielkim dla nich szokiem musiały być postanowienia traktatu w Trianon po I wojnie światowej, kiedy ich państwo zostało zredukowane do dzisiejszych granic. 

Na szczyt wieży nie chciało nam się wspinać, ponieważ ze wzgórza, na którym się wznosi mieliśmy wystarczająco rozległy widok częściowo na zabytkową część Zemunu, ale częściowo też na bloczyska Belgradu, więc trudno tutaj mówić o jego malowniczości. Ze szczytu wieży nie zobaczylibyśmy wiele więcej. Po kilkuminutowym odpoczynku zeszliśmy ze wzgórza, które przed wybudowanie wieży było lokalizacją zemuńskiego zamku, ale nie tą samą drogą, tylko schodami między domkami jednorodzinnymi. Zszedłszy zaś do poprzecznej ulicy udaliśmy się nią nad Dunaj. 

Idąc sobie spacerem bulwarem mijaliśmy m.in. wycieczkę chińską. Nie mogłem sobie odmówić zagadnięcia dwóch dziewczyn przy pomocy kilku słów, które znam w ich języku. "Nimen zhunguoren?" (Jesteście Chinkami?), co z entuzjazmem potwierdziły, po czym wymieniliśmy się "Ni hao" (Jak się masz?) i na tym się skończył mój chiński, więc wymieniliśmy dwa zdania po angielsku, dzięki czemu młode Chinki dowiedziały się, że jesteśmy z Polski. Na tym się nasza krótka, ale bardzo sympatyczna rozmowa skończyła, ponieważ odbiliśmy w prawo w stronę ławeczki, na której umieszczono rzeźbę Branko Najholda, serbskiego pisarza, eseisty a przede wszystkim autora pięćdziesięciu książek o Zemunie, był też założycielem Międzynarodowego Salonu Karykatury Zemun. Nie ma się więc co dziwić, że wdzięczni mieszkańcy tego miasteczka poświęcili pamiątkową ławeczkę zmarłemu w 2016 roku jego piewcy. 

Nasz spacer po tej części Belgradu, będącej starym węgierskim miastem, był stosunkowo krótki i ograniczył się tylko do jego starej części. Zdjęcia z tej nowszej, jakie można znaleźć w internecie, jakoś nie zachęcają do odwiedzin. Lepiej zachować w pamięci urocze stare węgierskie miasteczko z kolorowymi parterowymi kamieniczkami. 

Do centrum wróciliśmy tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy, czyli dwoma autobusami. Ponieważ już wiedzieliśmy, że komunikacja miejska jest darmowa, a jeszcze nie doświadczyliśmy przejażdżki belgradzkim tramwajem, postanowiliśmy do naszej kwatery dotrzeć właśnie tym środkiem transportu. Nie dlatego, że byliśmy specjalnie zmęczeni, ale po prostu żeby się przejechać tramwajem. I tutaj muszę otwarcie powiedzieć, że jeżeli ktoś narzeka na stary tabor w Łodzi, bo w Łodzi jeździ kilka typów tramwajów, z których każdy reprezentuje inny wiek, to żaden nie da się porównać do tramwajów belgradzkich, jeśli chodzi o stopień zaniedbania. Jadąc te dwa przystanki poczułem się, jakbym się cofnął w czasie do Łodzi lat 80. Widziało się i czuło, że tych belgradzkich wagonów dawno nikt nie odświeżał. A teraz to już w ogóle nie wiadomo, czy to kiedykolwiek nastąpi, skoro burmistrz zafundował wszystkim darmowe przejazdy. Skąd więc weźmie pieniądze na odnowę taboru? 














































Ponieważ nazajutrz wyruszaliśmy do Mostaru, postanowiliśmy pożegnać się z Belgradem w miejscu, które poprzedniego dnia najbardziej nas urzekło. Jak możecie się domyślać, udaliśmy się na Skadarską. 

W niedzielny wieczór spodziewaliśmy się mniejszych tłumów niż poprzedniego dnia, bo przecież ludzie muszą w poniedziałek iść do pracy. Nic bardziej mylnego. Skadarlija tętniła życiem. Okna kafan i mehan mieniły się światłami, orkiestry grały niemal w każdej z nich, a imprezowicze o różnym stopniu trzeźwości snuli się po bruku w tę i wewtę. 

Tym razem nie szukaliśmy lokalu, tylko poszliśmy prosto do "Kaldrmy", gdzie znowu prawie nikogo nie było, zaś zamiast kelnera, który mi przypominał płatnego mistrza szpady z powieści Potockiego, i którego na tę okoliczność nazywałem "senor caballero", obsługiwała nas energiczna kobieta ok. czterdziestki, która też swój fach dobrze znała. Szybko, sprawnie i z uśmiechem przynosiła nam drinki (no tym razem było ich mniej niż dnia poprzedniego) i Jarkowi piwo. My zaś powoli je sączyliśmy obserwując ulicę. Tak jak w sobotę nieco nas zaskoczył widok prawosławnego duchownego w tym miejscu frywolnej zabawy, tak teraz uwagę naszą przykuła grupa czterech osób z białymi laskami. I powiem Wam, że był to widok naprawdę budujący. Oto mężczyzna i trzy kobiety z niesprawnością związaną z wadą wzroku, być może całkowitą jego utratą, przyszli się zabawić! I tak trzeba żyć, każdy ma prawo do zabawy i powinien korzystać z życia na całego! 

Tymczasem w sąsiedniej knajpce przy mikrofonie usiadła młoda kobieta i mężczyzna z gitarą. Po jej pierwszych dźwiękach już wiedziałem, co zagra. Po chwili kobieta zaczęła śpiewać utwór "Chan chan" kubańskiego legendarnego zespołu Buena Vista Social Club. Czegóż więcej chcieć od życia? Tę atmosferę zabraliśmy ze sobą i teraz, kiedy ją sobie wspominam i o niej piszę, uśmiecham się do siebie, bo było naprawdę fajnie!